10/04


Na lotnisku, w kolejce do odprawy pasażerów samolotu do Moskwy, stoją przed nami dwaj mężczyźni z plecakami. Mają ponad trzydziestkę i wyglądają tak, jak wyglądali kiedyś turyści w Bieszczadach. Swojsko. Jeden z nich odwraca się, widzi mojego zużytego alpinusa i mówi „A! Do Nepalu, co?!”.

To Andrzej i Tomek. Andrzej jest średniego wzrostu, w okularach, z haczykowatym nosem. Ma opinie na każdy temat i lubi je podawać doprawione dużą dozą ironii. Tomek jest duży, z kucykiem, o głosie, który przywodzi na myśl najlepsze filmy z Franciszkiem Pieczką. Andrzej był już kiedyś w Nepalu ze swoją dziewczyną. To było sześć lat temu, wspomnienie zaciera się i czas na dokładkę. Namówił Tomka. A Tomek dał się namówić, bo to najwyższy czas na dawanie się namówić.

Lot do Moskwy odbywa się w Pierwszą Rocznicę Zamachu w Smoleńsku. Lecimy nowym Airbusem rosyjskich linii lotniczych Aerofłot. Na pokładzie w rzędzie Andrzeja siadają dwaj obcy mężczyźni. Pękają ze śmiechu, bo twierdzą, że obaj nazywają się Kaczyński i właśnie poznali się na lotnisku. Andrzej nie wierzy, ale mężczyźni ochoczo prezentują dowody tożsamości. Rosjanie podają do jedzenia sałatkę, bułkę i małą kostkę masła, na której widnieje napis „Masło smoleńskie”. Bóg ma bardzo progresywne poczucie humoru.

Wiadomo, w samolocie, który wygląda jak jedna wielka ironia losu nic złego nie może się stać, ale i tak łykam aviomariny. Źle znoszę latanie, a aviomarin, zwany przez wielu "avemaryją", skutecznie otępia wszystkie zmysły. Lądujemy po niecałych dwóch godzinach, co oznacza, że lek będzie jeszcze długo trzymał.

„Security check” na terminalu F lotniska Szeremietiewo jest komiczny. Odbywa się gdzieś pomiędzy czyjąś pakamerą, kiblem, a ścianką paździerzową. Czuję się w nim jak w kolejce do wesołego miasteczka. Pani każe mi ściągnąć buty, ściągam, ale nie mam gdzie ich położyć, więc trzymam je w ręku. Patrzę na pasażerów zza dalszej granicy niż polska i widzę, że doznają ciężkiego szoku kulturowego. Nie ma czego zazdrościć.

Andrzej i Tomek zabijają czas próbując, z sukcesem, kupić browar, albo trzy.

Na lotnisku poznajemy Zosię. Leci do Azji pierwszy raz w życiu. Studiuje na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie i znalazła na uczelni ofertę wolontariatu w Indiach. Za przelot płaci sama, ale z Delhi organizatorzy zabierają ją w okolice Mumbaju, gdzie będzie pokazywać hinduskim pacholętom europejskie standardy myślenia. Andrzej życzliwie śmieje się z niej, że nieźle wpadła i wyraża nadzieję, że ma twardy charakter. Zosia gdyba, że może nie będzie tak źle. Avemaryja działa i zmienia mnie w warzywo. Z nudów mętnym wzrokiem przeglądam absurdalnie opasłe przewodniki po Indiach. Wynika z nich, że Andrzej może mieć rację.

Samolot do Delhi jest poważny. Mamy prywatne monitory, na których można wyświetlać dobre i niedobre filmy. Jest „Tlen” z Karoliną Gruszką, więc wybieram „Salt” z Angeliną Jolie. Nic w tym filmie nie cieszy, choć zastanawiające są ilości Daniela Olbrychskiego oraz fałszywie feministyczne akcenty, skierowane do spoconych informatyków gustujących w femdom. Puszczam coś jeszcze, ale już nawet nie pamiętam co, czyli musi być jeszcze gorsze. Nieznośna ciężkość samolotu zarywa mi drugą noc z rzędu.

Plan jest taki: przylatujemy do Delhi w środku nocy, czekamy do świtu na lotnisku, jedziemy do dzielnicy Majnu Ka Tilla, która jest przyzwoita, bo prowadzą ją Tybetańczycy, ludzie z natury uczciwi i czyści, więc polecani turystom-amatorom, znajdujemy przyzwoity hotel, zostajemy przez trzy dni podziwiając majestat stolicy Indii, a potem powoli udajemy się w kierunku Nepalu, gdzie idziemy w góry. To dobry plan, więc porzucamy go natychmiast.