12/04

„Czaj!, czaj!, czaj!, czaj!, pani!, pani!, pani!, pani!” krzyki handlarzy rozmijają się z rytmem kół uderzających o szyny. Jest 6:00 rano, robi się jasno. Podróżni zwlekają się z leżanek, przecierają oczy i odbierają jedzenie od sprzedawców. Trudno rozpoznać zawartość aluminiowych pudełek, zapach też zanika w uderzeniach powietrza z zewnątrz. Głodni i otępieni kołysaniem prycz bezrozumnie gapimy się przez okno.

Oknem wpływa do środka strumień obrazów. Równe morze żółtoszarych traw, z którego sterczą pojedyncze drzewa obcych nam gatunków. Rowy i koryta wyschniętych rzek dławią się tonami śmieci. Ludzie na torowiskach srają jakby specjalnie odwróceni tyłem do pociągu. Po mizernych polach uprawnych wałęsają się obdartusy ze wzrokiem wlepionym w ziemię. Ciemnoskórzy chudzielcy siedzą w kucki na hałdach suchej ziemi i nerwowo strzelają oczami w stronę hałaśliwej lokomotywy.

Drobni złodzieje wszędzie na świece mają te same cwane ryje i nocą dało się kilku wyłowić jak kursują po składzie pociągu. Pilnowałem dobytku, ale i tak rano upewniam się, że plecaki są na miejscu. Biała kobieta z górnej pryczy, wyspana i wypoczęta, również nie straciła bagażu, mimo, lub właśnie dlatego że zupełnie nie zwracała na niego uwagi.

Placki z masalą znudziły się szybko, a mdła woda potęguje kapcia w buzi. Biała kobieta mimochodem spostrzega naszą indolencję i zamawia Marysi mały kubek czaja. Ośmielony zamawiam kolejny. Herbata z mlekiem jest słodka, mocna i bardzo smaczna.

Biała kobieta ma na imię Jesza i pochodzi z Charkowa na Ukrainie. Prawidłowo rozszyfrowaliśmy kolorowe ubranie – Jesza podróżuje przez Indie od kilku miesięcy. Prawie nie mówi po angielsku, ale to nie stoi na przeszkodzie w nawiązaniu specyficznej pozawerbalnej więzi. Lgniemy do jej matczynej, ale wyważonej troskliwości. Ona śmieje się z każdej próby zrobienia żartu.

Pytam czy wie jakie jedzenie jest w aluminiowych pojemnikach u sprzedawców. Odpowiada, że trzeba kupić, żeby się dowiedzieć. Kupujemy ciepłe, tłuste pożywienie, zaspokajamy głód, lecz nie rozpoznajemy składników dania.

Pociąg pochłania dwadzieścia złotych, piętnaście godzin i osiemset kilometrów. Dojeżdżamy do Gorakhpuru, który już z okna jest przemysłowy i brzydki. Wysiadamy w nieco bardziej humanitarny sposób niż wsiadaliśmy. Zgodnie z opisami gdzieś pod dworcem powinny stać dżipy, które wożą na granicę. Ustalamy z Jeszą, że podzielimy koszt transportu na pięć osób. Znajdujemy Andrzeja i Tomka, raźnych i wyspanych. Gdzieś w tłumie miga jeszcze jedna biała dziewczyna.

Wychodzimy z dworca, zatrzymuje nas naganiacz, który oferuje transport na granicę. Krótka rozmowa o pieniądzach, prezentacja dżipa i mocowanie bagażu do dachu samochodu. Zaskakuje fakt, że naganiacz nie jest kierowcą oraz to, że pięć osób i składkowa wysoka suma to za mało, żeby ruszyć. Jest jeszcze przed południem, ale upał rośnie i w starej mahindrze bolero atakuje ze zwielokrotnioną siłą. Kręci mi się w głowie i powoli odpływam. Naganiacz przyprowadza kolejnych pasażerów – jakiegoś śniadego chłopaka oraz dziewczynę, która wcześniej mignęła w tłumie.

„Co ty sobie wyobrażasz?! Że kim ja jestem?!” dziewczyna krzyczy po angielsku do Hindusa, który prowadzi ją do samochodu. Im bardziej rośnie temperatura powietrza tym energiczniej ona macha rękami. „To nie jest mój pierwszy raz w Indiach! Nie wsiądę do tego samochodu za dwieście! Mogę wsiąść za sto! Jak mnie nie weźmiesz za sto, to ktoś inny mnie weźmie! To nie jest jedyny dżip w Gorakhpurze!” Hindus niechętnie spuszcza cenę. Wymieniamy spojrzenia pełne uznania, my siedzimy w środku właśnie za dwieście. Dziewczyna wsiada nie przerywając krzyku, a jej towarzysz usadawia się koło kierowcy.

Nieśmiało pytamy skąd są. Dziewczyna odpowiada, że z Włoch i to ma sens. Jej towarzysz odpowiada, że jest Hindusem z Radżastanu i to nie ma sensu. Skoro on mówi w hindi, to czemu ona przeprowadza negocjacje? Czy nie ma dla niego jakichś tańszych sposobów podróżowania niż przepłacone turystyczne dżipy? Czemu jest, podobnie jak my, zaskoczony wszystkim co widzi dookoła?

„To duży kraj, pełen niespodzianek. Tu jest zupełnie inaczej niż u mnie.”, odpowiada. „A ona negocjuje lepiej niż ktokolwiek inny na świecie”. Fakt.

Dżip rusza. Przejeżdża dwieście metrów i zatrzymuje się na stacji benzynowej. Kierowca mówi, że musi zebrać od nas pieniądze, żeby zatankować. Zmęczenie i upał powodują, że próba wyłudzenia dodatkowej sumy wszystkim wydaje się w komiczna. Wszystkim, poza Włoszką, która bierze sprawę w swoje ręce. Najpierw krzyczy na kierowcę po angielsku, ale widząc brak zrozumienia napuszcza na niego radżastańczyka. Efekt jest zdumiewający, pierwszy raz widzę skruszonego i zawstydzonego Hindusa. Nic jednak nie zmienia faktu, że zawstydzony Hindus pieniędzy nie posiada, a na pustym baku nigdzie nie dojedziemy. Pyskówka narasta, Włoszka prawie rezygnuje z jazdy. W końcu idziemy na kompromis, kierowca dostaje pół sumy teraz, a drugie pół później.

Prujemy przez paskudne, zakurzone miasto. Nieustannie włączony klakson dżipa ratuje życie tysiącom ludzi na motorach, którzy wydają jeździć ze słuchu. Wyjeżdżamy z zabudowań, ruch nie maleje, ale zaczyna wiać wiatr i odkrywam, że odprężam się w tym hałasie i bałaganie. Kierowca zatrzymuje samochód na środku ulicy, wychodzi zostawiając nas z włączonym silnikiem, kupuje tytoń do żucia, wraca, zwija kulkę z tytoniu, wkłada do buzi i rusza.

Rozmawiamy. W plecaku odnajdujemy roztopiony batonik przywieziony z Polski. Radżastańczyk mówi: „Chocolate meltdown. Still better than shampoo.” Pytamy czy wszystko dookoła wydaje mu się równie dzikie jak nam. Zapewnia, że tak i że nie pojmuje zachowania połowy napotkanych naciągaczy i kłamców. Pokazuje nam drzewa mango i opowiada o różnych oszustwach, jakich doświadczyli po drodze.

Nikt nie jest zaskoczony gdy drogę blokuje duży wypadek samochodowy. Dżip przed nami zjeżdża z asfaltu, nasz kierowca idzie w jego ślady. Jedziemy pomiędzy polami pszenicy. Radżastańczyk pokazuje kłosa i mówi „A to jest pszenica.” Andrzej mówi: „Niemożliwe. Zróbmy sobie zdjęcie”.

Dżipy błądzą po polnych dróżkach. Wjeżdżamy do wsi schowanej pośród łanów. Pomiędzy lepiankami krytymi strzechą bawią się gołodupne brzdące. Jeden zauważa samochód, potem zauważa nas wewnątrz samochodu i zamiera. Oczy się otwierają, a szczęka opada. Krzyczy coś przeraźliwie, z ekscytacji podskakuje w miejscu. Po chwili wszystkie dzieci skaczą razem z nim i wykrzykują obce słowo pokazując nas palcami. Radżastańczyk tłumaczy. Słowo oznacza „biali ludzie”.

Dzieci jest sporo. Kolejne wybiegają z chat, potykają się bosymi stopami o kamienie i ustawiają w gromadce, która kotłuje się, ale nie podchodzi bliżej niż na odległość dwóch metrów. „Biali ludzie” cieszą i straszą. Odjeżdżamy w kierunku niedalekich sadów, garść dzieci jeszcze długo biegnie za nami.

Przygraniczne zabudowania. Wysiadamy z samochodu, wali do nas chmara kulawych bezdomnych. Chcą nieść bagaże, ale wyglądają jakby sami potrzebowali pomocy. Wszyscy mówią, że odczuwa się ulgę po wejściu do Nepalu i lepkie ręce natrętów wzmagają niecierpliwość w oczekiwaniu na legendarną różnicę kultur. Brniemy więc w chmurze natrętów, a straż graniczna ściąga nas na bok do swojego biura.

Paszczakom spowiadamy się z pobytu w Indiach i przechodzimy na stronę nepalską. W budce granicznej oddajemy zdjęcia, kupujemy wizę miesięcznego pobytu. Już urzędnicy są inni – nepalscy biurokraci rzucają dowcipem i emanują luzem. Jedynie dolary, które przyjmują w opłacie za wizę, są powodem dla którego nie mają nas zupełnie gdzieś.

Zmienia się ulica. Nikt do nas nie podchodzi, nie ciągnie za rękaw. Oferty transportu i noclegu dostajemy już z pewnej odległości, od niechcenia i z przyjaznym uśmiechem. Oddychamy z ulgą.

Włoszka i radżastańczyk znikają. Zaproszeni wsiadamy do przypadkowej ciężarówki na pakę przykrytą drelichem. Wiozą nas do centrum przygranicznego miasta Belahiya. Jedziemy za pół darmo, ale pod warunkiem, że zobaczymy hotel prowadzony przez znajomych kierowcy. Fakt, że wyświadcza przysługę przyjaciołom, oraz to, że poproszony pewnie odpuściłby nam ten obowiązek powoduje, że czuję coraz większą słabość do Nepalczyków i ich podejścia do życia.

Hotel jest ciemny i drogi, więc szukamy innego. Znajdujemy nocleg opisany w przewodniku. Tańszy, prawie porządny. Niepokoi mnie tylko jeden fakt, więc przed podjęciem decyzji mówię na głos: „Mam tu napisane, że nie powinno się brać pokoi, w których są plamy krwi na ścianach”. Zostaję zignorowany.

Bierzemy prysznic, zostawiamy plecaki i czujemy, że coś osiągnęliśmy. Następuje rozluźnienie. Po raz pierwszy wyciągam jeden z dwóch zabranych aparatów fotograficznych i robię nieudane zdjęcie drzwi pokoi hotelowych.


Chcemy kupić bilety na jutrzejszy autobus do Pokhary, turystycznej mekki Nepalu, punktu startowego większości popularnych trekkingów. Udaje nam się z marszu, bo połowa Nepalczyków przesiadujących na niewielkim dworcu postanawia nam pomóc. Chcemy też coś zjeść. Tu zaczynają się komplikacje.

Hotel ma własną restaurację, ale wygląda jakby ostatni raz była czynna dwadzieścia lat wcześniej, gdy wizytował tam autor przewodnika. Krążymy po mieście, które jest kojąco nieciekawe. Nepalczycy obserwują nas z przyjazną rezerwą, uśmiechają się i kiwają głowami. Zapytani o gastronomię udzielają uprzejmej odpowiedzi lub osobiście prowadzą do drzwi lokali, które z niewyjaśnionych powodów są akurat nieczynne.


Zawężamy poszukiwania do głównego skrzyżowania w mieście. Widzimy palniki i gary pełne oleju obsługiwane przez mężczyzn, wokół których kręcą się rikszarze, przekupki i znudzona młodzież. Rikszarze nieśmiało oferują usługi, jakby jedynie dla sportu, wiedząc że biały turysta nie ma dokąd jechać w mieście takim jak Belahiya.

Wchodzimy do budynku, którego dolne piętro przypomina restaurację. Jesteśmy w małym niskim pomieszczeniu szczelnie wypełnionym ludźmi siedzącymi przy wąskich stolikach. Ściany obwieszone są prowizorycznymi półkami precyzyjnie zawalonymi pierdołami najróżniejszej maści. Gdy oczy przyzwyczajają się do braku światła wyraźniejsze stają się detale w postaci ciężkiego brudu, robaków i bardzo starych resztek jedzenia w kątach. Wielokrotnie wyobrażałem sobie tutejszy syf i w ten sposób odkrywam ograniczenia mojej wyobraźni. Tomek przestrzega przed właśnie popełnionym przez siebie błędem zbyt dokładnej rejestracji rzeczywistości. Pytam: „To co? Będziemy twardzi?”. Tomek odpowiada, że w istocie, będziemy twardzi, więc podchodzimy do stoiska z palnikami i garnkami. Okazuje się, że nie serwują niczego bez mięsa.

Andrzej wyznaje restrykcyjną zasadę, która mówi, że w Azji mięsa nie je, bo jest przechowywane w dramatycznie złych warunkach, a zatrucie mięsem jest dużo cięższe niż zatrucie warzywami. Uciekamy z lokalu z poczuciem ogromnej ulgi oraz niezachwianą pewnością, że w obliczu takich argumentów nie wyszliśmy na tchórzy.

Naprzeciwko, przytulona do betonowych pokracznych budynków, przyjaźnie mruga do nas swojska budka z piwem. Pytamy o jedzenie. Sprzedawczyni woła syna, mówi do niego po nepalsku, syn drapie się w głowie i zapewnia nas, że ma bezmięsne potrawy. Zaprasza do środka, ale chcemy na zewnątrz, bo wieczór piękny i nikt nie ma pewności czy jesteśmy gotowi na kolejne doświadczanie z zakresu aranżacji wnętrz. Chłopak taszczy nam plastikowe krzesła, siadamy i patrzymy na ulicę. Nic się nie dzieje, więc pytamy chłopca co z jedzeniem. Odpowiada, że jest wewnątrz, bo przecież nie będziemy jeść tutaj.

Kapitulujemy i wchodzimy do środka. Okazuje się, że jesteśmy w czyimś mieszkaniu. Niepewnie usadawiamy się w jednym z pokoi i znikąd zjawia się rodzeństwo chłopca, które uprzejmie przynosi kolejne miski ryżu, soczewicy, ogórków i papryczek. Orientuję się, że nie jesteśmy w restauracji tylko jemy czyjeś resztki z obiadu. Resztki smakują wyśmienicie i doskonale łączą się z zimnym, mocnym piwem.

Jesza na pytanie o zawód odpowiada, że jest „psychologiem... ale właściwie to nie, jest podróżnikiem”. Andrzej nie chce jeść surowych ogórków w obawie przed amebą, czy inną bakterią. Tomek zjada papryczki, bo lubi ostre, ale takie ostre trochę go przerasta. Jesza z uśmiechem na ustach zjada i ogórki i papryczki. Opowiadam po polsku o rysunku Raczkowskiego z Bogiem i „Poland-Holland”. Najgłośniej śmieje się Jesza.

Chłopcy idą się dolać w budce z piwem, a my idziemy spać. Akurat jest tradycyjna przerwa w dostawie prądu, więc w hotelu nie działa wiatrak. Przez chwilę martwię się, że to problem, bo noc jest gorąca. Ale jednak nie. Problemem są dziurawe moskitiery w oknach i do pokoju zlatują się setki komarów. Atak jest potężny, nie działa Mugga i noc dzielimy na te okresy, w których dusimy się szczelnie przykryci prześcieradłami i te okresy, w których wystawiamy swoje ciała na żer roju owadów. Skacząc po łóżku, waląc dłońmi po własnej twarzy i rzucając bluzgami zarywam czwartą noc z rzędu.