25/04

Deliryczni posłańcy szatana tańczą dookoła bezbronnych ciał. Napływ żywego brudu, rozpad, gna kinetyczna zgnilizna. Oto biblijna klątwa, pochówek za życia, śmierć przez zanieczyszczenie. 

Karaluchy to jedne z niewielu zwierząt na ziemi, które potrafią odżywiać się jedząc włosy. Są szybkie i trudne do schwytania. Przekazują sobie nawzajem informacje i potrafią z nich skorzystać. Opanowały do perfekcji rzecz dla człowieka niepojęta – optymalizację efektywności stada. Zmuszone dzielą się na grupy, ale dbają o równowagę liczebności i siły. Śluz, który zostawiają, to nie tylko sygnał dla brudnych współbraci, ale również pożywka bakterii i chorób. 

Widzę je pierwszy raz w takiej okazałości i rozpiętości. Potrafią latać. Potrafią znikać gdy wyczują zagrożenie. Ja potrafię tylko wpaść w stupor. Zastygam w pół kroku pomiędzy drzwiami wejściowymi i łazienką. Rozglądam się na wszystkie strony: kratka wentylacyjna, szpara pod drzwiami, muszla klozetowa, odpływ umywalki, dziura w oknie, kruchy kawałek ściany działowej. Lista miejsc potencjalnego rozpoczęcia inwazji jest nieskończenie długa. 

Maria walczy z plugastwem. Po pokoju biegają trzy, zabiła dwa, małego i dużego. Jeden znika zupełnie, mimo że nie ma się gdzie schować. Ja walczę z fobią. Przegrywam. Sztywno kładę się na łóżku, zapalamy ksenonowe światło latarki. Oczy trzymam otwarte przez całą noc. Co rusz potrząsam ciałem, żeby zrzucić ewentualnych najeźdźców. Maria śni o hotelu Tenzing-Hillary. 

W świetle dziennym, teoretycznie nieznośnym dla karaluchów, sprawdzamy zawartość bagaży. Mamy w pamięci opowieść Aliny, która przypadkiem przywiozła jednego z dżungli amazońskiej. Później nie wiedziała jak go zgładzić. Przeczesując ubrania również brak mi pewności co robić gdy już jakiegoś znajdę. Nie znajduję. Nic dziwnego. Potrafią znikać, potrafią latać. 

Jest wcześnie rano, mamy czas do wymeldowania. Zostawiamy w pokoju szczelnie zamknięte plecaki i idziemy na drugą stronę ulicy do hotelu Tenzing-Hillary. Mamy jedynie jakąś głupią nadzieję i sen Marii. W hotelu nie ma właściciela, za to są jego liczne córki i żona. Nieprzyzwyczajone do rozmowy z gośćmi robią szereg min i kluczą odpowiadając na pytanie czy może od wczoraj wieczorem zwolniło się miejsce. W labiryncie kurtuazji prawie ginie się fakt, że jest wolny pokój, tylko musimy poczekać, aż zostanie posprzątany. Szczęście. 

Wtedy zawsze wychodzi słońce. Tak jest i teraz. W powitalnym geście idziemy do Sun Welcome na śniadanie. Liczymy na komiczny rozgardiasz sprokurowany przez giętkiego pomagiera. Chłopak nie zawodzi, myli zamówienia, nie zauważa klientów. Wracamy do robaczywego hotelu wziąć bagaże i śmiejemy się, że już nadmiarem dobra byłby nasz stary pokój, z tarasem i widokiem na Machhapuchhre. 

Dostajemy swój pokój. Słońce nie może już bardziej wyjść. Zrzucamy bagaże, z tarasu patrzymy na Himalaje. Podejmujemy decyzję – zostajemy w Pokharze tak długo aż nam się nie znudzi.