15/04


Podróż to film, w którym jest miejsce na najwyżej dwóch głównych bohaterów. Postacie epizodyczne znikają równie szybko jak się pojawiły, a na odchodnym rzucają coś bezceremonialnie zwyczajnego. Ostatnia kwestia postaci epizodycznej tym bardziej robi wrażenie, że w swej niepozorności jest pożegnaniem doskonałym.

Z rana postanawiamy, że czas działać. Góra jest oswojona, dzielnica poznana, to jest miesiąc miodowy, a nie zwykłe wakacje. Do roboty.

Chcemy wyjść do Annapurna Base Camp, bo łatwo, szybko i bezpiecznie, ale nie bez widoków i wyzwań. Potrzebujemy zezwolenia na wejście do parku, które jest formą sowitego haraczu dla rządu. Koncentrujemy siły na robocie papierkowej.

Ogólnie przyjęty sposób załatwiania pozwolenia jest dla nas zbyt prosty. Polega on na wejściu do najbliższego biura podróży, uzupełnieniu formularza, zostawieniu zdjęć i zapłacenia prowizji dla biura, które jedzie z papierami do centrali i dokonuje tam zbędnych formalności. Prowizja to 200 rupii nepalskich, czyli osiem złotych. Ambicja nie pozwala nam na takie lenistwo, bieda i wrodzone skąpstwo na taką rozrzutność.

Sposób drugi – centralę odwiedza się samemu. Pokhara wielka nie jest i postanawiamy dojść tam na piechotę. Tym samym opuszczamy Lakeside i wkraczamy w codzienność prawdziwego Nepalu.


Entuzjastycznie kroczymy przez przypadkową zabudowę, która naprzemiennie gęstnieje i rzednie. Ręcznie malowane szyldy reklamują sklepy spożywcze, przemysłowe, chemiczne, żelazne. Imponuje ilość fryzjerów, golibrodów, warsztatów samochodowych, siłowni. Rikszarze i motorowcy wodzą za nami wzrokiem. Znudzeni mężczyźni żują tytoń i plują na chodnik, po którym biegają matki z brzdącami i brzdące bez matek. Krowy. Im dalej od centrum tym biedniej. Im biedniej tym agresywniej. Im agresywniej tym mniej entuzjastycznie. Najgorsze, jak wiadomo, są dzieci. „Namaste” zamienia się z powitania w zaczepkę. Zdjęcie, kasa, czekoladka albo w ryj. Ostry ton sprzeciwu działa tylko wtedy gdy w zasięgu słuchu jest starsze rodzeństwo.


Błądzimy, więc w centrum turystycznym zjawiamy się przed zamknięciem. Do pozwoleństwa trzeba dwóch zdjęć portretowych. Zahaczamy o budkę foto. Dziecko pstryka nam paskudne zdjęcie starym cyfrowym kompaktem, a tatuś zbiera po piętnaście złotych i puszcza pliki do drukarki. Przy okazji pyta czy aby na pewno tylko po dwa zdjęcia. On nam radzi, zróbmy cztery. Nie robimy.

Za pozwolenie płacimy majątek. Jedno kosztuje osiemdziesiąt złotych, czyli nasz budżet dzienny. Wychodząc z zamykanego centrum zauważamy podejrzaną budkę, która zwie się TIMS i wydaje jakiś papier. Kupują to wszyscy i wszyscy twierdzą, że bez tego nie wejdziemy na szlak. TIMS kosztuje kolejne sześćdziesiąt złotych i dwa zdjęcia. Nikt, łącznie z osobami sprzedającymi, nie jest w stanie wytłumaczyć czym w rzeczywistości jest TIMS. „You need it”. Stosujemy się do zasady, która zmusiła nas tu do przyjścia na piechotę. Olewamy TIMSa i idziemy do centrum.

Jednak myśl o TIMSie nie daje spokoju. Internet mówi, że to haracz dla agencji trekkingowych, które w ten sposób kładą łapy na turystach indywidualnych, którzy nie płacą przewodnikom i tragarzom. Bez niego nie przejdziemy; obok budki strażnika parku jest budka strażnika agencji.

Siadamy do kolacji z Andrzejem i Tomkiem. Mają iść jutro z rana w góry na dwutygodniową trasę dookoła Annapurny. Pokazują nam swoje zezwolenia. Z troski i złośliwości pytamy czy weszli już w posiadanie TIMSa. Wściekli upewniają się w agencji turystycznej czy bez niego wejdą na szlak. Nie wejdą, a dziś centrum obsługi turystów jest już zamknięte. Chłopcy nie idą jutro w góry. „No, to pijemy” mówi Andrzej. „E, pijemy? Palimy.” mówi Tomek. „Pokażemy wam śmieszne miejsce” mówimy my.

Z trudem znajdujemy stolik w Shiva Barze. Andrzej z Tomkiem głośno reagują na widok dredów, czilum, szachów, sadhu, ogniska, panoramy jeziora i ogólnego hipisowskiego bałaganu. „Ale lokal. Kocham to miejsce.” woła Tomek, a ja nie mogę odgonić myśli o Franciszku Pieczce w roli starego hipisa.

Andrzej przejmuje inicjatywę. Wyciąga haszysz, pali, rozgląda się. Widzi białego sadhu, który gra w szachy. „Kiedyś byłem dobry. Turnieje, nagrody. Ciekawe czy oni potrafią grać”. „Z pewnością. Nic innego nie robią od dawna.” „Tak? Wyzwę tego zarośniętego na pojedynek. W końcu mam go na pocztówce. Będę mógł mówić w domu, że grałem w szachy z gościem z pocztówki.”

Wyzwanie zostaje przyjęte. Andrzej siada naprzeciwko sadhu i jego dwóch kolegów, którzy zakańczają obecnie rozgrywaną partię. Koledzy mają pod pięćdziesiątkę i są porządnie ubrani. Sadhu pozbawiony jest wieku i trudno powiedzieć czy posiada odzież. Andrzej zauważa, że przeciwnicy grają na nieprawidłowo ustawionej planszy, więc obraca ją o dziewięćdziesiąt stopni i tym samym sygnalizuje powagę swojego stanowiska. Sadhu ignoruje niebezpieczeństwo, bo to od lat najlepiej mu wychodzi. Czilum idzie w ruch dookoła stołu i Andrzej zostaje poczęstowany. Gdy siwy dym opuszcza jego płuca Tomek pozwala sobie na uwagę, że wyjazd dobrze robi jego przyjacielowi.

Andrzej zyskuje przewagę, choć nie bez trudu. Kilka razy cofa niedozwolony ruch wykonany przez sadhu. W trakcie rozgrywki ucina krótką pogawędkę. „Jak długo już tu siedzicie?” pyta nowych kolegów Andrzej. „Miesiąc” mówi pierwszy. „Pół roku” mówi drugi. Sadhu nie mówi nic.

Życie towarzyskie Pokhary kończy się około północy. Wychodzimy z Shivy i jednocześnie wysiada prąd w całym mieście. Do przejścia są dwa kilometry ciemną pustą ulicą. Przewidzieliśmy to, mamy ze sobą latarki czołowe.

Kompletna cisza. Fasady domów szarzeją w świetle księżyca i zdają się cienkie jak papier. Zniknęły sklepy zasłonięte żaluzjami. Zgaszone neony i szyldy są wspomnieniem innego porządku. Czarno-biały, niemy świat wymusza nasze współuczestnictwo. Z szacunku wyłączamy latarki.

Tego dnia gdzieś koło południa spotkaliśmy Jeszę, która szła zrobić pranie. Spytałem czy zmieniła hotel, powiedziała że owszem, na tańszy. Spytałem czy hotel ma robaki, powiedziała, że owszem i skąd wiem. Spytała czy jedliśmy już momo, delikatne pierożki z nadzieniem z kapusty polane pikantnym sosem. W poszukiwaniu jedzenia poszliśmy z nią poza dzielnicę turystyczną i trafiliśmy do dziwacznie przestronnego baru. W drodze powrotnej ustawiliśmy się w kolejce do bankomatu. Wówczas Jesza przypomniała sobie, że przecież szła zrobić pranie. „I'll go do my laundry” doskonale pożegnała się Jesza.