17/04


Możemy iść w góry, mamy już wszystko. Ciuchy, kosmetyki, menażki, kuchenkę, papiery. Przywieźliśmy nawet namiot z Polski. Wszyscy mówią, że jest nam niepotrzebny, bo Himalaje noclegami stoją, ale namiot mamy ze sobą od zawsze. Mieliśmy go podczas podróży przez Stany Zjednoczone i w nieudanym przemarszu z Polski na Węgry. Jak moglibyśmy go nie wziąć w Himalaje? Co prawda, plecak robi się o kilka kilo cięższy i mniej poręczny, ale trudno, wszędzie dobrze, ale we własnych czterech płóciennych ścianach najlepiej.

Żeby wyjść na szlak prowadzący do Annapurna Base Camp trzeba dojechać do Nayapulu, wioski oddalonej od Pokhary o trzydzieści pięć kilometrów. Są dwie opcje: można tam dojechać autobusem lub taksówką. Żeby wsiąść w autobus trzeba dotrzeć na jeden z dworców autobusowych w Pokahrze. Żeby wziąć taksówkę wystarczy poprosić szefa hotelu, żeby po nią zadzwonił. Taksówka jest opcją prostą i drogą; autobus jest opcją trudną i tanią. Wybieramy, oczywiście, autobus.

Upał. Przystanek komunikacji miejskiej. Pchamy się z plecakami do maleńkiego autobusu, który być może jedzie na dworzec. Naganiacz ma ambicję pomieścić wewnątrz pojazdu całą młodzież szkolną tego miasta. Chcemy zapytać czy dojedziemy na dworzec „Baglung Bus Park”, ale zadajemy pytanie o „Banglung Bus Station”. Koło nas siedzi podstarzały białas, który słysząc pomyłkę wybucha serdecznym oburzeniem. Ignorujemy go zupełnie i skupiamy się na wskazówkach lokalnej społeczności. Z miny białego mężczyzny można wnosić, że trzydzieści wspaniałych lat życia w Pokharze właśnie poszło na marne.

Autobus miejski w połowie drogi odbija w przeciwnym kierunku niż dworzec, więc resztę trasy postanawiamy przejść na piechotę. Szybko orientujemy się, że mapa miasta jest dziełem bardzo twórczego kartografa, który lekcje matematyki spędzał zaciekle rysując w zeszycie szkice wysp swoich marzeń. Na ulicu widzimy zaparkowaną taksówkę i kierowcę, który akurat spożywa samosy. Trzydziestostopniowy upał i ciężkie plecaki powodują, że opcja trudna i tania zamienia się w prostą i drogą. Decydujemy się na ekskluzywny transport do Nayapulu. Taksówkarz, będąc daleko poza dzielnicą turystyczną, gładko schodzi z ceny, co chroni nas przed ostatecznym poczuciem porażki.

Nayapul to dość paskudne miejsce. Cała wieś utrzymuje się z turystów wychodzących na szlak, więc jak nakazuje znany z codziennego życia brak logiki, turystą się tu gardzi. Idziemy szybko, nie rozglądamy się, czujemy niechęć ludzi, którzy obserwują nas siedząc na progach swoich zdezelowanych domów. W budkach na końcu wsi urzędnicy sprawdzają nam papiery, przechodzimy przez most ze stalowych lin sponsorowany przez brytyjskie stowarzyszenie Gurkhów i wreszcie oddalamy się od wątpliwych uroków ludzkiej cywilizacji.

Jest taka komediowa zasada, która mówi, że zdanie powtarzane wystarczająco często staje się obiegowym gagiem. Obiegowy gag powtarzany wystarczająco często staje się irytującą neurozą. Nieleczona irytująca neuroza zamienia się w schemat myślenia. Co zrobić, jeśli istotnie wyjście na szlak w Himalajach wygląda „zupełnie jak w Ochotnicy”?

Pierwszych parę kilometrów góry jest już przeorane buldożerem, co potwierdza przypuszczenie, że kiedyś na Annapurnę będzie można wyjechać samochodem. Podświadomie kibicuję deszczom, które, mimo że do monsunu zostały jeszcze dwa miesiące, to już zaczęły zrzucać zwały ziemi i skał na świeżo przygotowane podłoże.

Wchodzimy we właściwe góry. Drepczemy plątaniną ścieżek prowadzących przez wsie pełne domów wybudowanych z kamienia. Co chwilę przepuszczamy kawalkady tragarzy, którzy niosą wszystko, od ryżu, przez butle gazowe, po monumentalne zwoje ciężkich drutów. Mają swój własny styl dźwigania ciężarów – na plecach mocują koszyk i obwiązują go od spodu kawałkiem materiału, który zaczepiają o czoło. W ten sposób ciężar opiera się na kręgosłupie, a wolne ręce i mięśnie szyi pozwalają utrzymywać balans na podstępnych górskich trasach. Tragarze wydają się być całkowicie niefrasobliwi, nie interesuje ich waga dźwiganych przedmiotów, a po górach hasają obuci jedynie w stare japonki. Rutynowym jest widok spoconego białego turysty, który z trudem łapie oddech w agonii kładąc się na przydrożnym głazie, podczas gdy obok stoi zniecierpliwiony tragarz dźwigający cały dobytek.

Zgodnie z przewodnikiem Kurczaba pierwszy dzień naszej sześciodniowej wyprawy ma się kończyć we wsi o nazwie Ghandruk. Jest późno, robimy się zmęczeni, dochodzimy do wniosku, że we wsi Kimchi też jest bardzo ładnie. Decyzję pomaga nam podjąć sympatyczny Dziadek, który szwenda się dookoła samotnej chaty położonej na obrzeżu wsi. Mimo że oferuje nam nocleg w chacie my upieramy się przy naszym namiocie. W poszukiwaniu potencjalnego miejsca, którym można się rozbić zwiedzamy razem z Dziadkiem kilka nieuprawianych tarasowych pól ryżu. Dziadek pokazuje nam przesłonięte chmurą szczyty Annapurny. Tłumaczy, że to nie chmura, tylko padający śnieg, duża rzadkość w kwietniu. W myśl zasady „jak w Ochotnicy” pytam Dziadka jaką prognozuje pogodę na dzisiejszą noc. „Skąd mam wiedzieć” odpowiada Dziadek. Rozbijamy się pod wiatą z blachy falistej, bo niebo robi się sine.


Dziadek woła wnuczkę, która przygotowuje nam dal bhat i herbatę z mlekiem. Siedzimy koło namiotu i patrzymy na wzgórza rzeźbione polami ryżu, po których walają się potężne chmurzyska. Ze zmęczenia rodzi się w nas pewna melancholia, która zdaje się przypadać Dziadkowi do gustu. Opowiada nam, że w monsunie cała sąsiednia góra zamienia się w potężny wodospad, a pola ryżu trzeba potem odbudowywać. Podziwiam naród, któremu chce się co roku rzeźbić tę samą górę od nowa.


Sine niebo upuszcza na nas nawałnicę godną Himalajów. Zwijamy namiot spod wiaty, która stęka i trzeszczy, jakby miała zaraz odlecieć z Dziadkiem i wnuczką na pokładzie. Dziadek kuli się osłaniając twarz przed gradem i biegnie pokazać nam pokój w niskiej izbie służącej jako spiżarka. Ciągniemy za sobą namiot przypominający mokrą szmatę. Po drodze zauważam potężnego karalucha, więc przed snem odczuwam potrzebę zaświecenia latarką we wszystkie zakamarki pomieszczenia. Nie trzeba długo szukać, na ścianie siedzi pająk rozmiarów dłoni, a jego mięsisty korpus finezyjnie upstrzony jest czarnym włosiem. Paraliżuje mnie atak arachnofobii, ale Maryś staje na wysokości zdania i chce zgładzić potwora. Nadal trzyma w ręku elementy namiotu, więc postanawia przebić sukinsyna szpilką. Pewnym ruchem wbija ją w ścianę tuż obok odwłoka monstrum. Pająk znika w szparze w suficie, w ścianie zostaje dziura po śledziu, ja zaś nie śpię całą noc spodziewając się, że zaraz odczuję ciepłe łaskotanie włochatych nóżek na mojej twarzy.

Nieco przesuszony namiot pakujemy do plecaków następnego dnia rano i już nigdy nie wyciągamy go na zewnątrz.