08/05


Thukpa. Po angielsku fupa. Dla sepleniących supa. Dla nas zupa. Prawie niczym nie różni się od naszych rodzimych dań. Bazą jest wywar na kości lub warzywach, które pływają w środku, jedynie z tą różnicą, że są podsmażane przed dorzuceniem do garnka. Jest jeszcze makaron jajeczny, ale to też nie nowina. W Polsce używamy innych przypraw, ale ich kompozycja smakowa jest bardzo zbliżona do pikantniejszych wersji swojskich rosołów. 

To ostatni pełny dzień w Bhaktapurze, przedostatni w Nepalu. Wiza kończy się za trzy dni i jest już za późno, żeby ją przedłużyć. Szwendamy się po mieście bez celu, odkrywamy mały skwer, który czai się za ciasnym szpalerem starych budynków. Po drodze znajdujemy sztuczny zbiornik wody niczym otwarty basen w centrum miasta, ale służący do prania brudnych ubrań. Co rano kobiety z okolicznych domów gromadzą się tu szorować ubrania swoich rodzin. To rytuał, wydarzenie społeczne, jak każda inna czynność w tej części Azji wykonywany gremialnie. Wspólnie robi się wszystko: prowadzi sklep, wychowuje dzieci, nosi ciężary na budowie, wspólnie się je, żyje, umiera.


Podczas śniadania na tarasie z widokiem, który tak kochają ludzie zachodu, dowiedzieliśmy się, że nasz włoski przyjaciel elektryk podróżuje z Polką. Znają się jeszcze z Włoch, przyjechali do Indii na wolontariat, a teraz zwiedzają kraje ościenne. Są już doświadczeni, jedynie przelotem wspominają skrajne ubóstwo i nędzę, które dane im było zobaczyć. Rozmawiamy chwilę o święcie, podczas którego masowo zarzyna się i mumifikuje kozy, co zdaje się mieć miejsce jakoś niebawem. Żartujemy, Włoch zazdrości mi śmiesznej czapki, jest łysy i słońce pali mu skórę głowy. Żegnamy się uprzejmie i idziemy zwiedzać miasto. Więcej się już nie zobaczymy.


Chwilę zwiedzamy dotychczas przez nas pomijane zabytki Bhaktapuru, starożytne świątynie przy Durbarach, pałace królewskie, siedziby magistratu, czy policji, które wyglądają jakby mieli zeń wybiec wojownicy odziani w skórzane zbroje. Szybko pokonuje nas słońce i turyści.


Sekretny plac ma ten urok, że okoliczne restauracje nie są skalane turystyczną pazernością. Ta, do której wchodzimy, mieści się na piętrze. Jest ciemna, jedyne światło wpada przez małe wąskie okna. Sufit jest na wysokości metra siedemdziesiąt pięć, więc do stolika podchodzę skulony. Nasza obecność peszy młodzież, która przyszła tu na randkę. Nadpobudliwy chłopiec i nieprzekonana dziewczyna za namową tego pierwszego przenoszą się do sąsiedniej sali. 

Ceny są normalne. Zamawiamy obiad dwudaniowy w polskim stylu. Na pierwsze thukpa, fupa, zupa. Na drugie momo, czyli pierogi. Z miejsca, w którym siedzę widzę kątem oka zdezelowaną kuchnię i starszą kobietę, która krząta się przy garach. Jedzenie przychodzi szybko, jest ciepłe i dobre. 

Podły wygląd kuchni nie świadczy o niskiej kategorii knajpy. Zaplecze, choć nieumiejętnie, schowano za parawanem. Rozkład pomieszczeń jest wzorowy, ze stanowiskiem kelnerów przy wejściu, salą ogólną zaraz za nim i elegancką salą z niskim stołem, pufami i dywanem na końcu, za drzwiami. To tam przeniosła się speszona młodzież, mimo że oficjalnie salę zamknięto w oczekiwaniu na jakiś oficjalny spęd. A te z całą pewnością mają tu miejsce, bo do restauracji przychodzą lokalni biznesmeni, grubi, dobrze ubrani mężczyźni o poważnych twarzach. Siadają, zamawiają herbatę, ustalają coś spokojnie, choć bez kurtuazji, po czym płacą i żegnają się, niekiedy nawet nie tykając napoju podanego do stołu. 

Jemy polski obiad i milczymy pogrążeni w myślach. To koniec odwiedzin w tym kraju, ale zamiast podsumowań rodzi się obawa. Z perspektywy miesiąca spędzonego wśród pogodnych, zdystansowanych ludzi powrót do tłocznych, lepkich Indii zdaje się być świadomym nurkowaniem w znajomym koszmarze. Racjonalizujemy sobie tę decyzję, że jednak głupio tak, przyjechać na inny kontynent i nie zobaczyć czegoś z wygody, czy strachu. Nie pomaga. Trauma Delhi jest wielka i żywa. Co będzie jak przekroczymy granicę? Może wschód Indii jest inny niż stolica? A może wcale nie, naród to naród i nawet jeśli różni się niuansami, to jego rdzeń pozostaje stały? 

Kładziemy się do łóżka z ciężkim sercem. Jest wcześnie. Jutro musimy dostać się do Katmandu, potem poczekać na nocny autobus, dojechać nim na granicę, przekroczyć ją na piechotę, wsiąść w jakiś środek transportu i dojechać nim do Siliguri, gdzie jest węzeł komunikacyjny, z którego można odbić do Dardżylingu. Zamykamy oczy. Za dwie doby będziemy już w zupełnie innym świecie.