28/04


Jest mglisty, duszny poranek. Plecaki lepią się do nas zanim jeszcze zdążymy się spocić. Ostatecznie żegnamy się z obsługa Tenzing-Hilary, tarasem z widokiem na góry i z himalajskimi Krupówkami. Rozleniwiłem się tym komfortem, znów mam wrażenie, że wyjeżdżam za granicę. 

Wsiadamy do małego miejskiego autobusu, który ma nas dowieźć na dworzec. Tę część mamy opracowaną, siedzieliśmy już w tym autobusie gdy jechaliśmy w góry. Nie ma urażonego obojętnością ekspata, są dzieci, które jadą do szkoły. Wszyscy chcą pomóc, więc zyskujemy jednocześnie dwóch przewodników, którzy są swoim przeciwieństwem. Pierwszy to nastoletnia dziewczyna w mundurku szkolnym. Ćwiczy angielski utwierdzając nas w przekonaniu, że dobrze jedziemy. Drugi to podstarzały pijak. Zgadza się z jej wskazówkami, ale nie może powstrzymać się przed wtrącaniem uwag. Niewiele da się zrozumieć, nie wytrzeźwiał jeszcze po nocnej popijawie. Za to da się zrozumieć, że to, co mówi do dziewczyny, nie jest grzeczne. Ona jest grzeczna. Udaje że nie słyszy. 

Pijak sam sobie wyznaczył misję udzielenia nam pomocy i z każdą minutą coraz bardziej w nią wierzy. Wysiada z nami na przystanku, wskazuje dalszą drogą i przechodzi z nami przez ulicę chaotycznymi ruchami przejmując kontrolę nad ruchem ulicznym. Samochody i ciężarówki robią co mogą, żeby go nie przejechać. Gdy docieramy do dworca trudno orzec czy on prowadzi nas, czy my jego. 

Dworzec stanowi trudną do ogarnięcia przestrzeń. Jest jakby rozszerzeniem ulicy wylotowej z handlarzami w miejscu gdzie powinny być konstrukcje oddzielające stanowiska autobusów. Nad wszystkim wisi szary kurz wzbijany przez pojazdy toczące się po wybrakowanym asfalcie. Jest gorąco, brudno i duszno. Zawiesina tak gęsto pokrywa niektóre stragany, że wyglądają jakby właśnie ją oferowały w sprzedaży.

 
Pijany dziadek wskazuje nam autobus, który właśnie ustawia się gdzieś pośrodku tego bałaganu. Upewniamy się u kierowcy i ładujemy się do środka. Nadal nieprzekonani do konieczności wyrzucenia swoich bagaży na dach autobusu próbujemy je zabrać ze sobą, ale pomocnik kierowcy obstaje przy wyrzuceniu ich na górę. Pozbawieni bagaży siedzimy w gorącym autobusie czekając na rozwój wydarzeń. Jest ósma, autobus miał ruszyć pół godziny temu. 


Godzina odjazdu okazuje się być bardzo orientacyjną godziną zbiórki pasażerów. Autobus nie ruszy dopóki pasażerowie nie wypełnią go szczelnie. Siedzimy i czekamy. Po niecałych dwóch godzinach pojazd rusza i przez uchylone okna wciska się pęd powietrza. Zdezelowana maszyna buja i gruchocze, ale nepalska muzyka ludowa puszczona na cały regulator pozwala przestać o tym myśleć. 

Sto kilometrów dzielących Pokharę od Gorkhi autobus będzie pokonywał przez siedem godzin. Mamy dużo czasu. Jeszcze więcej, gdy wziąć pod uwagę, że w połowie drogi stajemy w długim i kompletnie nieruchomym korku. 

„Where are you from?” spytał jeszcze na dworcu w Pokharze sympatyczny pasażer w średnim wieku z sześcioletnią dziewczynką na kolanach. Wykorzystując fakt, że wstępnie zawarliśmy znajomość dopytuję czy wie może, co jest przyczyną blokady. Wie. Za górą przy drodze jest źródło. Przy tym źródle mieszkał siewca, do siewcy przychodził poeta, który opisał siewcę i źródło pięknymi słowami. Źródło stało się miejscem pielgrzymek, a więc również placem handlowym. Plac handlowy jest nielegalny i rząd postanowił go zlikwidować. Zatrzymała nas właśnie przymusowa likwidacja handlu. Mężczyzna dodaje również myśl racjonalizatorską – dlaczego rząd nie wyznaczy opodatkowanych miejsc handlowych? 

Mężczyzna ma na imię Ishwari Prasad Neupane i jedzie do Gorkhi, w której mieszka, ze swoją wnuczką, którą zabrał do większego miasta, żeby odwiedzić dermatologa. Ostrożnie zwracam mu uwagę, że jest dziadkiem w dość młodym wieku, modląc się w duszy, żeby nie strzelić ciężkiej gafy kulturowej. Śmieje się. Jego syn ożenił się gdy miał trzydzieści lat, on ożenił się gdy miał lat dwadzieścia, więc to nic nadzwyczajnego. Mówię, że statystyka w moim kraju wygląda podobnie. Tak, mówi, ale jego ojciec ożenił się w wieku czternastu lat. Z dwa lata młodszą dziewczyną. 

Stoimy, a z nami stoi powietrze w autobusie. Wychodzę zrobić kilka kroków wzdłuż jezdni. Natychmiast atakują mnie handlarze, którzy na widok białego wciągają swój najdroższy towar, czyli chipsy Pringles. Rozczarowuję ich i odchodzę na bok. Korek ciągnie się w obie strony. Z kolejnych autobusów wysypują się przegrzani i znudzeni ludzie. Podchodzi do mnie brodaty Francuz okutany w arafatkę i szpanerski len. Zadaje mi pytanie czy wiem skąd ten postój. Chwilę mi zajmuje zanim zbiorę myśli, aż w końcu odpowiadam zalewając go potokiem informacji o źródle, siewcy i wieszczu. Francuz urażony nadmiarem faktów pospiesznie oddala się w kierunku swojego autobusu. 

Ruszamy. Policja skończyła swoją robotę, do zamieszek nie doszło. Droga odkorkowuje się w zadziwiającym tempie. Nadal mamy morze czasu, można więc poznać Ishwariego trochę lepiej. 

Ishwari jest właścicielem ziem uprawnych położonych kilka kilometrów od centrum Gorkhi. Jest z wyższej kasty, dedukujemy, bo stara się brać poprawkę na polityczną poprawność. Studiował socjologię i rolnictwo w Pakistanie, wyjechał na stypendium do Kanady, a teraz bierze udział w kolejnych międzynarodowych projektach mających na celu poprawę jakości życia nepalskiej wsi. Nie wyraża się o nich zbyt pochlebnie. Za to z pasją opowiada o glebach różnych geograficznych rejonów Nepalu, o nowym rządzie, konstytucji i Gorce, starej stolicy Państwa. 

Faktycznie, im bliżej Gorkhi tym bardziej gleba zmienia barwę. Szarość i brąz okolic Pokhary ustępują głębokiej czerwieni. Zmienia się też rzeźba terenu. Zamiast ciasnych wąwozów i rozległych dolin widzimy góry, które rozciągają się niknąc za zamglonym horyzontem. 

Docieramy do Gorkhi. Zbliża się wieczór. W internecie znaleźliśmy jeden duży hotel, który nazywa się Bisauni. Ishwari potwierdza jego istnienie, ale prowadzi nas w przeciwnym kierunku przez jedną z głównych ulic. Chce pokazać nam gdzie mieszka. Przeprasza, że nie może nam udzielić noclegu, ale w jego domu śpią teraz robotnicy z farmy. Mijamy po drodze prywatne pensjonaty. Ishwari twierdzi że standard jest w nich dobry, ale nie może nas zabrać do żadnego z nich. Wszyscy się tu znają, miałby na pieńku z pozostałymi właścicielami. Ishwari staje przed jednym z domów, oznajmia że jesteśmy na miejscu i zaprasza na herbatę. Mówimy, że jest późno, musimy znaleźć sen i jedzenie, ale obiecujemy przyjść następnego dnia. 

Mimo że mijane pensjonaty kuszą i tak kierujemy się do Bisauni. Pół miasta widziało Ishwariego prowadzącego białych główną ulicą. Narobimy mu kłopotów wybierając którykolwiek z tych przybytków. Bisauni jest stary, zniszczony, a na dodatek stylistycznie utrzymany w pseudokolonialym stylu, który dodaje mu lat. Obsługa jest raczej oschła i wycina nam standardowy numer. Pokazują elegancki pokój, rzucają cenę, która jest za wysoka i podczas negocjacji pokazują pokój bliższy twoim możliwościom, którego to pokoju normalnie byś nie wziął, ale teraz nie masz wyjścia, bo sam go wynegocjowałeś. I tak musimy tu zostać, więc bierzemy co dają bez dyskusji. 

Jesteśmy głodni, a kuchnia w Bisauni jest zamknięta, więc wracamy do centrum. Po krótkim rekonesansie dochodzimy do wniosku, że jedyne źródło pożywienia to jeden samotny sprzedawca samos, który stoi w bramie budynku niedaleko stanowiska autobusów. 

Tłuszcz w garze jest czarny jak as pikowy. Obok leżą gorące, właśnie wyciągnięte z czarnej mazi samosy. Bierzemy po dwie i chcemy uciec, ale smutny brodacz, który je przyrządza nalega abyśmy weszli do środka. Wchodzimy przez ciemny podejrzany korytarz do pokoju na parterze. W środku półmrok skrywa odrapane ściany, tłuste stoły, rozchybotane taborety. Siadamy niepewnie. Dziesięcioletni syn brodacza podaje nam wielokrotnie używaną butelkę pełną kranówy do wymycia rąk lub przepłukania ust. Podglądamy nielicznych lokalsów, którzy piją nie dotykając ustami szyjki butelki. Nie decydujemy się na tak cyrkowy numer. Maria zastanawia się na głos czy powinniśmy sfotografować najbardziej obrzydliwe miejsce w jakim dane nam było jeść w życiu. Ustalamy, że to zły pomysł; wygląd fotografii zapewne nie pozwoli nam spożyć posiłku w spokoju. 

Jestem bardzo głodny, więc zamykam oczy i biorę kęs samosy próbując uwierzyć w to, że gorący tłuszcz je zdezynfekował. Ku mojemu zdumieniu okazuje się, że jem jedną z najwspanialszych samos jakie w ogóle da się przyrządzić. Bierzemy dokładkę, Maria jeszcze jedną, ja dwie samosy. To sporo, jedna jest rozmiaru pięści, jest tłusta i pełna ziemniaków. Jednak ich smak jest wyborny. Bardzo pikantne ziemniaki nieco rozgotowane z zewnątrz, ale nadal dość twarde w środku zasypane przyprawami niezagłuszonymi nadmiarem ostrego, to wszystko opakowane w cienkie chrupiące ciasto. Jest coś szalenie nostalgicznego w niepowtarzalności dobrego doświadczenia kulinarnego. 

Identyfikujemy smutnego brodacza jako Hindusa i zastanawiamy się czy ma to wpływ na sposób przyrządzania potrawy. Nie mogę się powstrzymać i biorę kolejne dwie samosy. Brodacz wraz z jego przyjaciółmi, którzy otaczają stanowisko, patrzą na mnie jak na żarłoczne monstrum z innego wymiaru. 

Obżarci chwilę jeszcze kontemplujemy obrzydliwość pomieszczenia, po czym dociera do nas, że przebywanie w nim nie wpływa korzystnie na trawienie. Wychodzę zapłacić. Pytam smutnego brodacza ile jestem mu dłużny, a on wskazuje ręką w prawo. Odwracam głowę we wskazanym kierunku, a tam stoi smutny brodacz. Przez chwilę czuję jak grunt rozsądku osuwa mi się spod nóg i zaraz stracę zdrowie psychiczne wydając z siebie tylko cichy syk. W ostatniej chwili orientuję się, że mam do czynienia z bliźniakami. Uśmiecham się do nich chcąc zatuszować przerażoną minę. Robią się jeszcze bardziej smutni i jeszcze bardziej brodaci. 

Jesteśmy już bardzo zmęczeni, a niebo nad Gorkhą robi się czarne. Jeszcze tylko chcemy zobaczyć gdzie właściwie trafiliśmy i zbaczamy na chwilę w uliczkę, która wydaje się prowadzić do centrum starego miasta. Tam trafiamy do świata spokojnych zaułków, ceglanego budownictwa, rzeźbionych w drewnie okiennic. Oraz całkowitego braku białych turystów. Gdy tylko ta ostatnia myśl przemyka przez nasze głowy zza rogu wyskakuje para Europejczyków. Widzą nas i krzyczą „White people!”. Śmieją się i znikają, żeby już więcej się nie pojawić. 

Po powrocie wychodzimy na hotelowy taras. Widać z niego drogę wjazdową do miasta. Maria robi zdjęcie ulicy. Ja robię zdjęcie Marii. Idziemy spać. Jak pięknie, że taka zagranica istnieje.