30/04


„Nie ma prądu. Mogę państwu zrobić handmade papaya lassi. I jajka sadzone.” 

Paskudne śniadanie. Niedosmażone białka ciekną przez zęby widelca. Lassi zostawia podejrzany posmak w ustach. Pocieszam się, że za chwilę będziemy jeść proszony autentyczny domowy dal bhat, pogoda jest piękna, a wielka głowa kelnera uśmiecha się przyjaźnie i z pełnym zrozumieniem niedoli białego turysty. Dziękujemy więc za śniadanie, które byłoby smaczniejsze, gdybyśmy go nie jedli i ruszamy na wczesny obiad do Ishwariego. 


Jesteśmy pod domem punktualnie o 10:00. Wnuki pana Neupane biegną krzykiem zawiadomić o przyjściu gości. Ishwari zjawia się przed nami, jak zwykle ubrany w białą koszulę polo zatkniętą za spodnie z paskiem, do którego przyczepia skórzane etui na telefon komórkowy. Z przejęciem informuje, że posiłek jeszcze nie jest gotowy, że trzeba czekać i tymczasem zaprasza na herbatę na balkonie. 

Prowizoryczny daszek daje trochę cienia. Poza jego granicą słońce stoi ścianą żaru. Gorąca mleczna herbata jest chłodniejsza niż świat dookoła nas. Patrzymy na zbocza gór okolic Gorkhi i ucinamy pogawędkę o wszystkimi i o niczym zabijając czas w oczekiwaniu na sygnał od małżonki Ishwariego. Sygnał nadchodzi dogodnie w momencie, w którym znika posmak nieudanego śniadania. 

Idziemy do kuchni-jadalni. Pokoje mieszkalne rodziny Neupane prezentują się ubogo. To jest wyższa kasta, właściciele ziemscy, a ze ścian schodzi farba, AGD jest stare, meble przypadkowe. Swojsko. Siadamy przy dużym stole jadalnianym. Po jednej stronie my z Marysią, po drugiej Ishwari i jego wnuczka. Żona Ishwariego podaje nam jedzenie, po czym staje obok aby z uwagą obserwować jak spożywamy. Obok stoi syn, raz na jakiś czas w drzwiach pojawia się córka. „Oni nie jedzą?” pytam Ishwariego z udawaną naiwnością. „Zjedzą później” bez zająknięcia odpowiada gospodarz. 

Spożywamy więc prostego dal bhata w milczeniu i lekkim zakłopotaniu. Nikt nie ma prawa usiąść z nami do stołu, poza panem domu. Wnuczka stanowi wyjątek, jest za mała, niepisane prawo kurtuazji jej nie obejmuje. Je więc rękami, a że jej nie smakuje, to bawi się ryżem, robi papraninę, formuje z niej duże kule, wkłada je do buzi, nie mieszczą się, połowa leci na koszulkę i druga połowa na stół. Broi z nonszalancką satysfakcją, dziadkowie ewidentnie mają do niej słabość. Jem, obserwuję tę malowniczą partyzantkę i zapominam o dziwaczności całej sytuacji. 

Ruszamy z Ishwarim w miasto. Idziemy ulicą przez bogatą dzielnicę, reprezentacyjną, godną turysty. Rozgrzane powietrze faluje. Ciasno ustawione wille płyną kolorami, straszą wykuszami i zwariowaną metaloplastyką. 

Ishwari chce pokazać jak wygląda świat za miastem. Opuszczamy bogaczy i odkrywamy, że bez uprzedzenia spadliśmy na drugi biegun, do biedoty. Zmiana jest znakomita, nie tylko w budownictwie, asfalcie, czy porządku na ulicy, ale przede wszystkim na twarzy mieszkańców. Bogata dzielnica była wyludniona, a ci nieliczni napotkani mieszkańcy byli z twarzy podobni do Ishwariego; raczej pucolowaci, śniadzi lub brązowi, średniego wzrostu, nieco niemrawi, lecz przyjaźni. Tu ich nie znajdziemy, znikają zupełnie i zastępują ich cale gromady wysokich, chudych, czarnych, kosmatych mężczyzn o jednakowo przerażonych, co ciekawskich oczach. Okutani w łachmany, z głowami zawiniętymi w coś na kształt turbanów, jeżdżą grupami na pakach ciężarówek wożeni z jednego miejsca pracy do drugiego. Mijając nas gapią się jak na zjawy z zaświatów. Pytam Ishwariego o tę różnicę. W odpowiedzi słyszę nazwę kasty oraz zdanie: „To prości ludzie. Nadają się jedynie do bardzo prostych prac.” 

Wychodzimy z miasta. Idziemy spokojnie bitą drogą, chyba pierwszy raz bez tłumów ludzi i samochodów. Mijamy grupkę ludzi, czterech mężczyzn, którzy na prowizorycznych noszach dźwigają rozgorączkowaną kobietę. Idą w stronę miasta. Mijamy kobiety zgromadzone w małych wybetonowanych zbiornikach wodnych. Myją naczynia, ubrania, czasem siebie. Mijamy dzieci, które zaczepiają nas tylko jeśli nie zauważą nepalskiego przewodnika. Mijamy sklepy, które dawno już splajtowały. Nie kupimy w nich wody pitnej, więc musimy zawrócić, żeby nie umrzeć z przegrzania. Ishwari pokazuje nam w oddali gdzie znajduje się jego rodzinna posiadłość. Pracujący tam ludzie otrzymują połowę zebranych plonów. To nie tak dobrze jak kiedyś, gdy pracowali za trzecią cześć tego, co zebrali. 


Ishwari zaplanował jeszcze wizytę w lokalnej rozgłośni radiowej. Prywatny, niewielki interes znajduje się na szczycie malowniczej góry. Wspinamy się wzdłuż ścieżki odgrodzonej niewielkim murem porośniętym jakimś rodzajem bluszczu. Rosną tu duże kaktusy i egzotyczne kwiaty.


Mimo że otoczenie sprzyja, to wizyta jest krótka. Najpierw pod budynkiem zaczepia nas nachalna ślepa żebraczka, później obsługa radia nie wie co z nami zrobić. Oglądamy reżyserkę i pokój nagrań i na tym kończą się pomysły.

W sklepie obok kupujemy wodę. Ishwari dogaduje się z Tybetankami, które prowadzą sklep. Tłumaczy nam, że chce kupić raksi, mocne domowe wino robione z prosa. To samogon, rzadko sprzedawany w sklepach. Jeśli już jest dostępny, to przeważnie pośledniejszego gatunku, bo dobre trunki zachowywane są dla członków rodziny.


Tybetanki najpierw twierdzą, że nie mają raksi, później twierdzą, że mają tylko dla siebie, aż w końcu, że sprzedadzą tylko jedną butelkę. Raksi jest ciepłe, nie tylko w temperaturze, ale też w smaku. Czuć domową robotę i słabą jakość alkoholu. Z trudem przychodzi mi wcielenie się w rolę amatora tego napoju, ale upał obezwładnia, a gościnność rozczula, więc wypijamy z Ishwarim całą butelkę. Ja dostaję natychmiastowego kaca z bólem głowy, ale Ishwari zdaje się mieć z tego więcej pożytku, co można wywnioskować z tego, że z trudem składa zdania po angielsku, częściej zagaja do Tybetanek i uparcie stara się dociec co gotuje się w garnku ustawionym w obejściu sklepu. 


Na koniec idziemy do muzeum urządzonego w pałacu pierwszego króla Nepalu, który został nim po brutalnym podporządkowaniu sobie sąsiadujących z Gorkhą prowincji. Po drodze trzeźwiejemy, ale kasjer na wejściu czuje odór sfermentowanego prosa, rzuca nam spojrzenie pełne podejrzeń i chwilę chodzi za nami po korytarzach budowli. Nawet gdybym był pijanym białym wandalem, nie wiedziałbym co tu zwandalizować. Rzeźby w drewnie tradycyjnie zdumiewają, ale pozostałe zabytki przeszłości Nepalu nie są ani olśniewające, ani specjalnie informacyjne. Jest za to duży wybór średniej wielkości sztyletów i krótkich szabli, należy więc domniemywać, że zwinni tubylcy lubią wymachiwać dwoma ostrzami na raz. Intrygująca jest również replika tronu króla, nad którym czuwa siedem węży ułożonych w promienisty wachlarz. Węże symbolizują ochronę jaką roztaczają nad władcą bogowie, ale wyglądają bardziej jak straszak na petentów. 

Po wyjściu z pałacu Ishwari kupuje nam ohydną pamiątkę, której wygląd da się wytłumaczyć jedynie brakiem jakiejkolwiek alternatywy. Odprowadzamy go do domu, a po drodze prosimy go o pomoc w kupnie biletów autobusowych na jutro do Katmandu. Ishwari pomaga z zadowoleniem i z rozpędu zaprasza nas jeszcze na herbatę. Zgadzamy się wejść na chwilę, choć rodzi się poczucie nadużywania gościnności. Ishwari zaprasza do swojego salonu, przychodzi jego córka i syn i razem oglądamy zdjęcia rodzinne dokumentujące wszystko, od wyjazdu Ishwariego na stypendium do Kanady piętnaście lat temu, przez zdjęcia z farmy, po zdjęcia ze ślubu córki. 

W końcu rozstajemy się i zmęczeni zmierzamy w stronę hotelu. Słońce zachodzi za górami i wygląda jakby było pokonane swoją własną temperaturą. Przystajemy na chwilę przy bankomacie na głównej ulicy i podchodzi do nas kompletnie zalany osiemnastoletni chłopak, który wygina się w tył, żeby zachować pozory równowagi. Jego szal zwisa fikuśnie do samej ziemi. Patrzy na nas próbując przypomnieć sobie skąd zna te twarze i pyta „Bisauni?”, na co odpowiadam „I don’t know”. Idzie za nami do hotelu, gubi się jednak między recepcją, a korytarzami. Później tęskno zagląda zza filara, nie mogąc namierzyć nas pijanym wzrokiem.

W ciemności przez ogród w kierunku kuchni bezgłośnie biegną karaluchy.