21/04


Mija tydzień odkąd Machhapuchhre zaczęła się na nas gapić. Machhapuchhre oznacza „rybi ogon” i nazwa ta w żaden sposób nie oddaje charakteru góry. Jej szczyt wygląda na znacznie wyższy od sąsiednich. Zamiast być, tak jak one, skomplikowanym masywem o nieokreślonym wierzchołku ukrytym pośród załamań skalnych, jest po prostu brutalnym trójkątem, który jak kieł wbija się w niebo. Budzi respekt, myśl o zbliżeniu się do niej bardziej niż na odległość obozu bazowego wydaje się dziwnie nie na miejscu. Jest to nawet nielegalne. Hinduiści wierzą, że chroni się tu Śiwa, więc prawo zakazuje ludziom wstępu do jednego z największych na świecie domów bożych. Gdy patrzysz na niewzruszony geometryczny kloc wiara hinduistów nie wydaje się dziwna. Sam stajesz się bezsilny wobec metafizyki i im bliżej podnóża góry tym częściej myśli błądzą wokół absolutu i różnych form jego manifestacji. 

Ranek przynosi orzeźwienie i jasność oceny sytuacji. Wiem, już na pewno, że niepokojąca bezsenność była wywołana nagłym atakiem gorączki. Niemka śmieje się ze mnie, że jak wstawała sikać, to od razu wiedziała, że jestem chory i dziwnym jej się zdało, że odmawiam lekarstw. Dwugodzinny nieruchomy spacer ochłodził rozgrzane ciało nocą i to on zapewnił mi dobry sen, który przyszedł później. Teraz czuję się dobrze, więc domyślam się, że jestem zwyczajnie przemęczony nieustannym pokonywaniem schodów i organizm postanowił dać mi w ten sposób do zrozumienia, że czas odpocząć. 

Himalaya jest jeden dzień marszu od Sanktuarium Annapurny. Poznaliśmy wczoraj Szwedów, którzy w momencie, w którym zorientowali się, że nie są przygotowani na panujące tu temperatury, wybiegli na górę, rzucili okiem na widoki i tego samego dnia wrócili do schroniska. Zajęło im to piętnaście godzin. „It's doable... But not reccomended”. Decydujemy się na strategię dokładnie odwrotną. 

Nie licząc kilku małych schronisk na drodze został już tylko Machhapuchhre Base Camp, czyli obóz bazowy u podnóża świętej góry. Od niego jest dwie godziny drogi do Sanktuarium. Mając na uwadze moje przemęczenie postanawiamy spokojnie iść w górę i zatrzymywać się względem chęci i możliwości.


Wychodzimy powyżej trzech i pół tysiąca metrów. Proporcje dziwaczeją, człowiek robi się mniejszy. Rosną za to skały i odległości. Znika roślinność, pojawiają się urwiska i przepaście zalane oszałamiającą ilością światła. Aparat gubi perspektywę, każde zdjęcie wydaje się niewłaściwe, okłamane. Szarości skał i różne odcienie brązu ziemi podparte tłem jaskrawobłękitnego nieba wyrzynają się na plamami na siatkówce oka. Strumienie wody spadają z wysokości w bezgłosie przestrzeni tracąc masę, a wraz z nią grawitację.

Dociera do mnie heroizm Szwedów gdy całkowicie tracę siły na schodach przed Machhapuchhre Base Camp. Gubię oddech, kolejne coraz częstsze i dłuższe postoje nie przynoszą ulgi, ani nadziei na poprawę sytuacji. Mam gorączkę, czuję ją w mięśniach, które odmawiają posłuszeństwa i zawyżają wagę plecaka. Do budynku schroniska docieram fizycznie i psychicznie wspierany przez Marysię. Siadam przy stole, sapię, gorączkuję i odczuwam lęk. 

Przy stole siedzą węgierscy turyści, którzy właśnie wyszli z Sanktuarium. Jest jeszcze wcześnie, okolice południa, ale pogoda się psuje spektakularnie i zaczyna padać śnieg. Turyści siadają, żeby ocenić sens dalszej wędrówki. Patrzą się na mnie z troską i sugerują, że mam chorobę wysokościową. 

Nie wiem czy mam. Test, który polega na zamknięciu oczu i przejściu prostej linii nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Wiem na pewno, że jestem przemęczony, że muszę wziąć aspirynę, że mam dreszcze i nie mogę znaleźć sposobu, że się ogrzać. Wchodzę w ubraniu w śpiwór i nakrywam się dwoma kocami, co budzi cichy niepokój nepalskich tragarzy i obsługi schroniska. Biorę aspirynę. Na dziś wystarczy. 

Węgierscy turyści wychodzą ze schroniska, a wchodzi Holenderka, którą mignęła nam zeszłej nocy w Himalaya. Pogoda psuje się ostatecznie, Holenderka ubrana jest w wełniane szmaty zakupione w Nepalu i Indiach. Nie nadają się na walkę z taką atmosferą, więc postanawia zostać w Machhapuchhre.


Zagaja, bo próbuje się dowiedzieć, gdzie zgubiła trasę zanim tu dotarła. Okazuje się, że ma ze sobą diamox, czyli lek stosowany w chorobie wysokościowej. Ma go przypadkiem, dzień wcześniej dostała leki od przygodnego turysty, który schodził z gór. Zażywam i z kurtuazji i ciekawości zaczynamy rozmowę. 

OPOWIEŚĆ HOLENDERKI 

Jesteście pierwszymi osobami, które tak pozytywnie zareagowały na mój kierunek studiów. Ludzie jak słyszą, że studiuję antropologię i filozofię natychmiast pytają jak mam zamiar się z tego utrzymać. 

Jestem od kilku miesięcy poza domem. Byłam pół roku na stypendium w Kerali, teraz od miesiąca jeżdżę po Indiach. Ktoś powiedział, że góry w Nepalu są ładne, więc przyjechałam w góry do Nepalu. 

W Kerali uczyłam się z innymi dwudziestoparolatkami. To jest niesamowite doświadczenie. Interesujące, ale też dołujące. Stosunek Hindusów do kobiet jest niemożliwy do zrozumienia dla człowieka z zachodu. W ogóle, społeczeństwo. To jest horror. Na przykład facet zmasakrował chłopaka, ponieważ w autobusie spojrzał na jego córkę. 

Chciałam jakoś pomóc tym hinduskim znajomym, ale boję się za zaszkodziłam. Powiedziałam, że jak chcą, to mogą się spotykać u mnie w mieszkaniu. Bardzo się ucieszyli, więc regularnie miałam na kanapie pary, które trzymały się za rękę i nie odzywały się ani słowem. Pomyślałam, że coś jest nie tak, więc wzięłam dziewczynę na stronę i pytam czy chce żebym wyszła z domu, to będą mieć trochę spokoju. Zbladła z przerażenia. Błagała mnie żebym nigdzie nie wychodziła. Teraz się wstydzę, że jej to w ogóle zaproponowałam. 

Byłam jeszcze w Asamie. Piękne miejsce. Naprawdę tam jest niebezpiecznie? Nie wiedziałam. Ja tak mam. Nie jestem z tego dumna. Ale właśnie tak mam z podróżowaniem. 

Opowiem wam jak pierwszy raz wyjechałam za granicę. Wstydzę się tego, ale staram się uczyć i więcej myśleć niż wtedy. 

Uwielbiam podróżować. Nie wiem czemu. Rodzice też tak mieli, dopiero niedawno przestali, ale nadal czasem gdzieś pojadą. Pierwszy raz wyjechałam za granicę jak miałam szesnaście lat. Byłam głupia. Wiecie, mieszkam w państwie które nie ma granic, które nie ma zmartwień, w którym się żyje, je, pracuje i jest się zadowolonym. 

Wtedy pracowałam dorywczo w placówce ONZ w Amsterdamie. Takie proste duperele, jakieś papiery. Tam było dużo ludzi, którzy przyjechali do Holandii z Peru i oni byli dla mnie bardzo mili. Rozmawiałam z nimi ćwicząc hiszpański. Oni cały czas powtarzali, że powinnam do nich przyjechać, bo u nich jest tak pięknie i ciekawie. 

Powiedziałam mamie, że chcę jechać do Peru. Mama chciała mnie jakoś powstrzymać, ale że sama od dzieciństwa dużo jeździła po świecie, to nie miała dobrego argumentu. Powiedziała więc, że puści mnie tylko pod warunkiem, że sama zarobię na bilet lotniczy. Chyba myślała, że nigdy nie uzbieram takiej kwoty. Chyba nie wiedziała, jakie są napiwki w restauracji w turystycznej stolicy Europy. 

Po dwóch miesiącach pracy miałam na bilet i oświadczyłam mamie, że lecę. Zbladła, ale nie mogła nie dotrzymać słowa. Poleciałam do Peru i pierwszy raz w życiu zobaczyłam biedę. Nie mogłam zrozumieć dlaczego nie mają wody, prądu, dlaczego nie mają podłogi w domu. Ale, jak mówię, dużo wtedy nie myślałam, tak miałam, więc cieszyłam się, że są bardzo przyjaźni, że cały czas dla mnie gotują, witają mnie całym rodzinami, siadają ze mną i słuchają mnie i opowiadają mi różne historie. 

Po jakimś czasie się znudziłam. Zobaczyłam na mapie, że obok Peru jest Boliwia, więc postanowiłam ją zobaczyć. Zapłaciłam jakiemuś gościowi, który zabrał mnie swoją ciężarówką na granicę i tam zostawił. 

To, co teraz powiem, jest dla mnie bardzo wstydliwe, ale skoro już tu doszłam... Proszę tylko, żebyście pamiętali, że staram się nad tym pracować. Otóż, ja nigdy wcześniej nie widziałam granicy w życiu. Nie wiedziałam po co jest. Przyjechałam na granicę Peru i Boliwii i zobaczyłam mur, druty kolczaste i uzbrojonych wojskowych pilnujących szlabanu. Powiedzieli mi, że nie przejdę. Nie zrozumiałam dlaczego, więc po prostu poszłam dalej wzdłuż muru. Doszłam do miejsca, z którego nie było mnie widać i po prostu przeskoczyłam na drugą stronę. Poszłam do najbliższej wsi. 

W tej wsi zbudziłam sensację. Nikt nie mógł zrozumieć jak przeszłam przez granicę, która jest zamknięta. Ja, z kolei, nadal nie mogłam zrozumieć co to jest granica. Wytłumaczyli mi, że nie mogę teraz wrócić. Wytłumaczyli mi też, że ludzie, którzy przechodzą przez mur, są zabijani. 

Okazało się, że utknęłam w Boliwii. Zapytałam więc czy istnieje jakikolwiek sposób, żeby się z Boliwii wydostać. Okazało się, że istnieje, ale kosztowny. 

Wydałam wszystkie pieniądze jakie miałam na opłacenie nielegalnej przeprawy przez jezioro Titicaca, które graniczy z Peru i Boliwią. Zostałam przewieziona małą łódką pod osłoną nocy przez przerażonego rybaka. Musiałam zaraz później wrócić do domu, bo nie miałam już za co żyć. 

Nigdy nie opowiedziałam tej historii mamie. Tak samo jak wielu innych. Mam szczęście do takich rzeczy, w Peru miałam też taką sytuację – przyjechałam do jakiejś wsi, chciałam zobaczyć jak wygląda. Chodzę po ulicy i widzę, że wszyscy we wsi zniknęli. Dosłownie nikogo nie ma. W końcu ktoś wylatuje do mnie z jakiegoś domu i zaciąga do środa. Pyta co ja tu robię i czy nie wiem, że wczoraj w tej wsi agresywny tłum ukamienował dotychczasowego burmistrza. Teraz ludzie boją się wychodzić na ulicę, bo panuje bezprawie. 

Tak więc od tego czasu jeżdżę gdzie się da i staram się czegoś nauczyć. Chciałabym zostać dziennikarzem podróżniczym. Cały czas zapisuję wszystko co mi się przydarza, nie wiem tylko czy ktoś w to będzie wierzył. No i czy mama mnie jeszcze gdzieś puści, jak to przeczyta.

Po dwóch godzinach leżenia czuję się zdrowy. Po kolejnych sześciu godzinach opowieści Holenderki czuję się gotowy do dalszych przygód. Wieczorem w schronisku pojawia się bogate czterdziestoletnie małżeństwo z Malezji. Ze śmiechem na ustach opowiadają jak pojechali do Birmy i byli zmuszeni wynajmować przerażające wraki samolotów, żeby przemieszczać się z miejsca na miejsce. 

Mimo że malezyjskie małżeństwo w planie ma zobaczyć świt w Sanktuarium Annapurny, to i tak rozmawiamy do późna. Noc jest ciemna u stóp Machhapuchhre i tylko śnieżny szczyt odbija blask księżyca. Śiwa siedzi w swoim błyszczącym domu, słucha i nie może się nadziwić ludziom i ich niemądrej potrzebie pchania się do wrót jego królestwa.