02/05


Miasto poznasz na piechotę. Przestrzeń dla pieszego jest dokładniejsza, układa się w konteksty, w ciągi przyczynowo-skutkowe. Człowiek piechotą inaczej wchodzi do restauracji niż człowiek z samochodu. Szyba autobusu rozmywa i popędza obraz za oknem. Metro zmienia miasto w abstrakcyjne puzzle, płaskie fotografie bezładnie rzucone na mapę tuneli. Pieszy widzi wszystkich mieszkańców miasta, często tych najbiedniejszych, tych którzy uściskiem rąk, ciężarem stóp i wyrazem twarzy tworzą jego ulicę. 

Londyn widziany z metra to elegancja Notting Hill, ekstrawagancja Camden Town, błogość przedmieść Richmond i imperialny majestat Parlamentu. Gdy metro strajkuje Londyn staje się brudną ulicą, wściekle obojętnym tłumem i tekturową architekturą. Centrum Los Angeles z oddali błyszczy szklanymi wieżowcami, co przyjaźnie komponuje się z egzotyczną rzeźbą terenu. Widać to wyraźnie gdy popijasz drinka leżąc na tarasie willi, której bryła wbija się w pochyłość jednego z okolicznych wzgórz. Nie widać stąd gęstej masy skrajnie biednych Latynosów, która kotłuje się u stóp szklanych budynków. W samochodzie przejeżdżającym pod Kodak Theatre nie czuć smrodu wyziewów bijących z wyjątkowo bogatych rynsztoków Hollywood Boulevard. 

Rano przeprowadzamy się z naszego eleganckiego pokoju do tego o połowę tańszego. Teraz dopiero zauważam jaka jest skala przedsięwzięcia zwanego Hostel Tibet Peace. Do głównego budynku, w którym znajdują się przyzwoite pokoje, restauracja i recepcja przylega ogród-dziedziniec, który otoczony jest kilkoma budynkami o różnej wysokości i kształcie. Niemal wszystkie budynki należą do hotelu i w większości z nich urządzone są pokoje o standardzie zdecydowanie niższym niż ten reprezentacyjny. Pokój, do którego prowadzi nas obsługa hotelowa, znajduje się na tyłach jednego z budynków. Wychodzimy na piętro i już staje się jasne, że trudno będzie nam kiedykolwiek w życiu zejść poniżej tego standardu. Ciemny korytarz z wykładziną tak zadeptaną, że wbitą w podłogę, drzwi z dykty zamykane na zasuwkę, w środku jakieś pudło imitujące szafę i dwuosobowe łóżko, czyli materac z nogami. Nad łóżkiem zwisa sufit wybrzuszony i pęknięty pośrodku. Dziurę w suficie zatkano foliową siatką, która teraz wystaje jednym uchwytem niecnie podjudzającym do pociągnięcia, po którym zapewne cały budynek złożyłby się jak domek z kart. Zostajemy tu, tylko dlatego że istnieje podejrzenie, że wszędzie indziej jest podobnie. 

Dziś idziemy do Bodnath. To jedna z największych na świecie buddyjskich stup, obiekt kultu wśród buddystów i cel obowiązkowej pielgrzymki. Bodnath znajduje się już we wsi sąsiadującej z Katmandu, która miała nieszczęście być tak niedaleko stolicy, że została przez nią wchłonięta. Kupujemy mapę z prawdziwego zdarzenia, żeby tym razem nie musieć polegać na radach szesnastolatków i półślepych sklepikarzy. Z mapy wynika, że do Bodnath w linii prostej jest niewiele ponad pięć kilometrów, czyli ponad godzina na piechotę. O ile się nie zgubimy. 

Katmandu to nie jest miasto dobre na spacer. Chodnik, o ile istnieje, urywa się w przypadkowych miejscach. Polne dróżki przecinane są przez potężne wielopasmowe obwodnice. Przejścia dla pieszych pozostają domysłem. Światła na skrzyżowaniach są tylko po to, żeby można je było zignorować. To nie oznacza, że jesteśmy jedynymi pieszymi, wręcz przeciwnie, ciągle wpadamy w jakiś tłumek. Za to jesteśmy jedynymi turystami w tych dzielnicach, ale nikt się nam nie dziwi. Tutejsi oswojeni są z obcymi do granic możliwości. Nie zerkają na nas ukradkiem, nie witają się wylewnie i nie ciągną za nami nachalnymi watahami gówniarzy. Raczej pilnują swojego interesu. Brak zainteresowania jest miłą odmianą. Gdyby nie brak chodników i nadmiar spalin czułbym się jak na wakacjach tych wakacji. 

Mijamy ciekawostki. Miasto jest naćkane drobnymi kapliczkami i świątyniami różnych hinduistycznych bóstw. Większość zaniedbana, ale ciągle wykorzystywana przez miejscowych, którzy kładą kwiaty, palą kadzidła i rozsypują barwniki. Miejsca kultu są różnorakie, choćby drzewo opakowane kapliczką, która z czasem poddała się naporowi rośliny. Teraz z wyglądu jest ułamkiem sekundy jakiegoś wybuchu. 


Mijamy ludzi pracujących. Jest dużo budów, a na każdej dużo budowlańców, bo pensje niskie, a chętnych sporo. Zakłady stolarskie przygotowują rzeźbione framugi drzwi, jedyny tradycyjny element wystroju nowoczesnych betonowych budowli. Panowie rzeźbią pochowani w garażu otwartym na ulicę. Liczba rzeźbiarzy przerasta dostępną powierzchnię, ale oni niepomni niewygody siedzą na przypadkowych kawałkach drewna i obrabiają je z użyciem wszystkich czterech kończyn. Jedną stabilizują pozycję, drugą trzymają drewno, trzecią dłuto, czwartą młotek. Gdy Marysia pyta czy może zrobić im zdjęcie w odpowiedzi widzi obcy nam gest potwierdzenia, który dla nas wygląda trochę jak negacja. Rzeźbiarz kiwa głową do boku zataczając nią szerokie koło. To znaczy: „Tak, co mnie to obchodzi”, ale dla nas to bardziej „Odejdź, bo się zdenerwuję”. Gest jest tak nieczytelny, że Marysia zadaje pytanie ponownie. 


Nepal i Indie to obszar katastrofy ekologicznej. Te społeczeństwa, a nepalskie zwłaszcza, w ciągu jednego pokolenia przeszły z drewna na plastik. Nie wiedzą co począć z opakowaniami. Traktują je tak, jak niegdyś traktowali liście, rzucają na ziemię, pod nogi albo do najbliższego kanału. Skala problemu jest widoczna zwłaszcza w korytach rzek, do których monsunowe ulewy przelewają brud z ulicy. W Katmandu znany nam już obraz urasta do ekstremum – ciemna woda cieknie niemrawo wzdłuż koryta rzecznego usypanego z foli i plastiku piętrzącego się na wysokość kilku metrów. W wodzie brodzi krowa, która zjada foliowe torby i bardziej papierowe elementy opakowań. 

Dochodzimy do Bodnath po dwóch godzinach marszu. Mapa okazuje się mało dokładna, ale miasto ma zaskakująco czytelną konstrukcję, zwłaszcza w okolicy obwodnicy. Tu jest więcej wysokich budynków, prawie ładnych, a już zdecydowanie bogatszych i bardziej zadbanych niż większość tych, które zarastają centrum. Samo Bodnath oddzielone jest od reszty miasta szczelnie zabudowanym okręgiem złożonym z wąskich trzypiętrowych kamienic. Dookoła stupy krążą buddyści, w przeważającej ilości Tybetańczycy. Czuć w powietrzu święto. Trudną do wytłumaczenia energię wyzwala charakter oddawania czci Buddzie. Formą modlitwy jest marsz dookoła stupy w lewą stronę, czyli zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Pielgrzymka do Częstochowy równa się stu ośmiu okrążeniom stupy. 


Po dość dokładnym zwiedzeniu wszystkich zakamarków stupy postanawiamy coś zjeść. Charakter miejsca budzi ciepłe uczucia u zachodnich turystów. Jest czystość, porządek i spokój. Wchodzimy do pierwszej lepszej restauracji, których jest tu bez liku. Sterczą parasolami z dachów wystarczająco niskich kamienic, aby mieć dobry widok na stupę. Na klatce schodowej są zdjęcia kucharza, który pobierał nauki w Szwajcarii oraz oprawione certyfikaty i zapewnienia, że tutejsze owoce maczane są w jodynie. Rzucamy okiem na kartę, posiłek w przeliczeniu kosztuje czterdzieści złotych. Majątek. W dodatku za spaghetti. Uciekamy.

 
Uparłem się. Nie wiem skąd bierze się to przekonanie, ale jestem pewien, że tu musi być miejsce z odrobina sensu. Wchodzimy w wąską przestrzeń między kamienicami, krążymy, wchodzimy w zaułek. Jest napis „White Zambala – authentic Tibetan food”. Lepsze to niż nic. 

Idziemy mało zachęcającym pasażem i wychodzimy na dziedziniec przylegający do solidnego ceglanego budynku. W dziedziniec wbite są pale drewnianych altan obwieszonych tkaninami. Na altanach postawione są niewysokie stoliczki, przy stoliczkach pufy, na pufach siedzą i jedzą tybetańscy mnisi. Bingo.

Ściągamy buty, siadamy na pufach, zamawiamy tybetańską herbatę, wędzone tofu, kalafiora w maśle i warzywa w masali. Porcje są wielkie, herbata nigdy się nie kończy, a rachunek zamyka się w dwanaście złotych. Dookoła mnisi pod obrazami Dalajlamy siedzą i gawędzą, niektórzy przysypiają po obiedzie, inni grają w węża na komórce. Tkaniny powiewają na wietrze dając cień i wytchnienie od palącego słońca. 

Jemy, rozmawiamy, leżymy.


Od tej przyjemności zrobiło się późno. Do centrum postanawiamy wrócić autobusem. Stoimy na ulicy i staramy się ogarnąć sens jakim rządzi się tutejsza organizacja komunikacji miejskiej. Na próżno. W końcu wchodzimy do przypadkowego „Tourist Information Centre”, gdzie sympatyczna pani potwierdza nasze przeczucia, że ta organizacja jest po prostu pozbawiona sensu. Zasada jest prosta: wychodzisz na ulicę, machasz na nadciągający mikrobus, on zabiera cię tam gdzie akurat jedzie, za kwotę, którą rzuci naganiacz. Pytamy panią jak nazwać centrum Katmandu i w odpowiedzi słyszymy „Ratna Park”. Stajemy więc przy ulicy, machamy na mikrobusy, których jedzie około sześciu na sekundę i pytamy o „Ratna Park”. Po piętnastu minutach wsiadamy do jednego z tysięcy, które nas w tym czasie minęły. 

Jak żyję nie byłem w tak małej przestrzeni. Wnętrze mikrobusu ma może półtora metra wysokości i przemieszczanie się w nim wymaga sprawności kontorsjonisty. Naganiacz na każdym zakręcie dopycha nowych pasażerów i w krytycznym momencie jedzie nas w środku piętnaście osób, jeśli liczyć kierowcę i naganiacza. 

Najpierw utykamy w korku, i to totalnym, gdzie wśród zmotoryzowanych roznosi się plotka, że nie ma nadziei na rozładowanie zatoru. Kierowca zawraca i pcha się w labirynt małych uliczek, co wydaje się mieć sens, ale tylko do momentu, w którym zostajemy zatrzymani przez policję. Nie jest to rutynowa kontrola i dość szybko jasnym staje się, że chodzi o próbę wymuszenia łapówki. Naganiacz trzy razy kursuje pomiędzy policjantem a kierowcą i sprzecza się o zupełnie niepozorny kawałek papieru. Później jedziemy przez ulice bliższe centrum i sumiennie zaliczamy tysiące przystanków na których wsiadają i wysiadają ludzie. Wtedy psuje się elektryczny silnik, który napędza ten niepoważny pojazd. Naganiacz najpierw próbuje pchnąć mikrobus z ludźmi w środku, co ku mojemu najszczerszemu zdumieniu, udaje się, ale silnik i tak nie chce odpalić. Dopiero jak otwiera klapkę w podłodze pod moimi stopami i zaczyna uderzać silnik na odlew kluczem francuskim, silnik zaczyna się dławić, ale nadal nie jest używalny. Pociąga za linkę rozrusznika, co również przynosi tylko doraźny skutek. W końcu wypina dwa przypadkowe kable i przykłada je do czaszy urządzenia. Iskry lecą strumieniem, silnik zaskakuje i jedziemy dalej. Czas przejazdu dawno stał się skrajnie nieracjonalny, więc postanawiamy wysiąść, ale nepalska gościnność nie zakłada takiej możliwości. Kierowca, naganiacz i trzy osoby w tym matka z rocznym dzieckiem przekonują nas, że to jeszcze nie jest Ratna Park i tu na pewno zginiemy z kretesem. Trudno, zgadzamy się jechać do końca tego kursu. 

Ratna Park, poza tym, że jest parkiem, jest również węzłem komunikacyjnym dla każdego prywatnego przewoźnika w okolicy. Zbliżamy się do placu, na którym ustawiają się ludzie chcący skorzystać z transportu i widzę, że sytuacja jest nietypowa, nawet jak na to miasto. Motłoch, luźno licząc pół tysiąca ludzi, którzy czekają na jakikolwiek pojazd. Przez ten korek, myślę w duchu. A my jesteśmy pojazd, myślę jakby głośniej. 

Zatrzymujemy się i zaczyna się pandemonium. Najpierw śmieszy mnie to pospolite ruszenie ciżby na maleńki mikrobus, ale po chwili śmiech więźnie mi w gardle. Część osób przecisnęła się na zewnątrz, ja utykam w drzwiach stawiając opór dziesiątkom osób, które chcą się zmieścić do wnętrza pojazdu, który z trudem mieści tuzin. Wystawiam łokcie przed siebie i ta metoda zdaje się działać, choć dwa razy gubię grunt pod nogami niesiony falą uderzeniową napierającego morza ludzi. W końcu przeciskam się na zewnątrz, wierząc jak skończony idiota, że w niewielkiej przestrzeni za moimi plecami zmieści się i Marysia i kobieta z dzieckiem. Nic z tego, widzę jedynie kłębowisko pięciu setek Nepalczyków, którzy zalewają swoim zjednoczonym ciałem niewielkie drzwi niewielkiego pojazdu. Nie wiem co robić. Krzyczę, ale nie słychać mnie wcale. Obchodzę pojazd dookoła i znajduje trochę miejsca z tyłu przy oknie, przez które mogę zobaczyć absolutnie przerażającą scenę. Maria i kobieta z dzieckiem zostały zepchnięte na sam koniec pojazdu, do środka którego zdążyło wejść dwadzieścia osób, a następne kilkadziesiąt usilnie próbuje się wbić. Podchodzi do mnie kierowca i pyta czy coś się stało. Krzyczę: „Moja żona została w środku!” i widzę jak krew odpływa mu z twarzy. 

Stoimy obaj jak kołki i patrzymy na dramat rozgrywający się wewnątrz. Łatwo rozpoznać bohaterów, tłum jest czarną masą, Maria ubrana w jasne kolory i kobieta z dzieckiem stoi zaraz obok niej. Nam zostaje kibicowanie z oddali. Widzę po twarzach, że rodzi się panika, sam nie wiem czy mam drżeć o dziecko, czy o żonę. W końcu następuje chwila wymuszonej stabilizacji, tłum pojął, że nikt więcej nie wejdzie do środka. Maria i kobieta z dzieckiem zaczynają wypracowywać sobie drogę na zewnątrz. Po kilku minutach walki obie kobiety i dziecko zostają wyplute ze środka ludzkiej magmy jak kulka kłaków z kociej tchawicy. 

Na koniec maszerujemy przez Thamel, żeby przyjrzeć się raz jeszcze tej kolekcji dziwactw i podjąć wstępną decyzję czy i które z tych rzeczy chcemy mieć. Przypadkiem wdajemy się w kilka zupełnie abstrakcyjnych targów, gdyż żaden z handlarzy nie zakłada, że można jedynie oglądać jego towar. Towar zobaczony, to towar kupiony. Tracimy czujność na tyle, że "święty" człowiek kreśli nam kropkę na czole żądając zapłaty w wysokości stu rupii. Dajemy mu dwadzieścia próbując wytłumaczyć, że powinien się cieszyć. On tłumaczy nam, że im więcej damy tym bardziej nas oświeci.

W ogrodzie hostelu chłoniemy i cieszymy się bezchmurną nocą tak długo, aż standard pokoju przestaje mieć znaczenie.