03/05


Coś jest nie w porządku. Poranne nepalskie słońce pali bardziej niż zwykle. Francuscy półnadzy turyści z sąsiednich pokoi irytują do granic rozsądku. Po prysznicu we wspólnej łazience siedzę w hostelowym ogrodzie i zupełnie bez przekonania zagryzam ćapati. Mielę zębami posiłek i myślę: coś jest nie w porządku i to coś jest w moim brzuchu. 

Po pierwszej fali ataku nieokreślonego niepokoju organizm wycisza się zupełnie i sugeruje, że jest zdrów. Za stary jestem na takie numery, ale udaję że mu wierzę, bo nie chcę tracić czasu. Miasto podoba nam się umiarkowanie, hostel nie podoba nam się wcale, trzeba będzie stąd wyjechać, ale wstyd ominąć najważniejsze zabytki stolicy. Na dziś zaplanowaliśmy wizytę na Durbar Square i tam właśnie idziemy, choć przeczucie mówi mi, że żołądek wolałby trzymać się orbity jakiejś ubikacji.


Jest parno i szaro. Słońce przebija się przez kożuch smogu żarem pozbawionym światła. Mimo że Durbar leży niedaleko docieramy tam z niejakim trudem grzęznąc w tłumach zatykających ulice. Na miejscu płacimy myto w budce strażnika i wchodzimy na plac. Szerokość przestrzeni odziera nas z komfortu cienia wąskich ulic. Ból brzucha atakuje ponownie rozlewając się po organizmie nagłą gorączką. Kręci mi się w głowie, więc siadamy na progu jednego z budynków. Tu odpocznę, złapię oddech, podejmę decyzję czy walczę, czy poddaję się i wracam. Tu przyjrzę się Durbarowi i jego specyficznej konstrukcji, charakterowi, rytmowi.

Słowo Durbar oznacza dowolny plac rozpościerający się przed budynkami pałacowymi. Nepal długo był podzielony na wiele osobnych królestw, stąd mnogość Durbarów. W samej Dolinie Katmandu są trzy, po jednym na każde większe miasto wchłonięte przez metropolię. Ten tutaj to Katmandu Durbar Square. Imponuje rozmiarem, ilością budynków i ich bałaganiarskim rozmieszczeniem. Jedynie nieszczęśliwy przypadek sprawił, że natknęliśmy na stróżówkę pobierającą opłaty za wstęp. Na plac prowadzi niezliczona ilość wejść mniej lub bardziej oficjalnych, z których wlewają się nań mieszkańcy, handlarze, naciągacze i jak zwykle liczni policjanci, którzy płynnie mieszają się z turystyczną watahą przybywającą tu z całego świata. 

Siedzę i cierpię. Mój wzrok przyswaja sobie rytm turystycznego tłumu, który biegnie od zabytku do zabytku i skacze po placu zatrzymując się na budynkach i ludziach, a przede wszystkim na buddyjskim mnichu, który tkwi na środku, nie rusza się i zbiera datki. Stoi daleko od cienia, okutany w pomarańczowe szaty, wystawiony na żar jak mięso na patelni. Twarz nie zdradza oznak cierpienia, ale oczywistym jest, że walkę prowadzi poważną i doniosłą. Z ulgą opieram na nim spojrzenie.

Podchodzi do nas jeden z naciągaczy. Średniego wzroku Nepalczyk o twarzy udomowionego niedźwiadka przedstawia się formułką. „Dzień dobry, nazywam się Kumar Pandey, czy mógłbym państwu zaoferować usługi przewodnika po placu. Jestem...” Nie pozwalamy mu skończyć. Nie, nie chcemy, nie mamy pieniędzy, nie mamy woli, czuję się źle, proszę dać spokój. Na jego twarzy pojawia się cień troski. „Wszystko w porządku? Pij wodę, pij dużo wody. To normalne, że was białych tutaj rozkłada. Ba, nas tutaj rozkłada. Skąd jesteście?” Znowu staram się uciąć tę niepotrzebną pogawędkę. Nie mamy pieniędzy, nie chcemy, etc... Kumar nagle zmienia kierunek rozmowy i mówi: „A, pieprzyć to. I tak nic dziś nie zarabiam. No, pogadajmy. Skąd jesteście? Z Polski? Ciekawe, nie za wiele was tutaj. Nazywam się Kumar Pandey...” 

OPOWIEŚĆ KUMARA PANDEYA 

Urodziłem się czterdzieści lat temu na wsi zabitej dechami. Ojciec chciał, żebym został rolnikiem, ale rolnictwo jest nudne. Boże, jakie nudne jest rolnictwo. Wtedy Nepal się otworzył na turystów i zaczęli przyjeżdżać masowo. Wtedy też sławni zrobili się wszyscy przewodnicy turystyczni. Wszyscy znają naszego największego bohatera Tenzinga Norgaya, ale moim bohaterem był Apa Sherpa. Znacie Apa Sherpę

Uciekłem z domu. Po prostu, nic im nie powiedziałem i uciekłem. Później miałem wiele przygód, ale najbardziej ciągnęło mnie w góry. W końcu zacząłem prowadzić wycieczki. Dobrze mi szło, zdobywałem szczyty, ludzie byli zadowoleni, a ja byłem ambitny. Tyle że nie znoszę pracować dla innych ludzi, więc przeniosłem się na stałe do Katmandu. Stąd jeżdżę w góry i dorabiam jako przewodnik w zabytkowych miejscach. 

Dawno temu było tak. Siedzę na Bodnath, nudzę się, gapię się na przewalający się tłum, a tu nagle widzę że idzie Apa Sherpa. Apa Sherpa! Podbiegłem do niego i hyc! Chwyciłem go za łydkę. On się pyta co robię, a ja mu na to, że skoro jest takim niesamowitym himalaistą, to chciałem zobaczyć jak ma zbudowaną łydkę, ale widzę, że ja mam lepszą od niego. Roześmiał się i powiedział, że skoro jestem taki cwany, to mogę się przyłączyć do jego ekipy przewodników, bo niebawem znowu ruszają na Everest. Pewnie, że się przyłączyłem, oto mogłem zdobywać góry u boku mojego osobistego bohatera. 

Tutaj mam zdjęcia z Apa Sherpą. Popatrzcie. To były dobre czasy, Apa dawał nam wycisk, ale był sprawiedliwy i traktował nas jak swoich najbliższych. Po kilku latach Apa wycofał się z komercyjnego oprowadzania turystów po górach, a ja zrobiłem licencję przewodnika i od tego czasu oprowadzam samodzielnie po górach... Albo Durbarach. 

Lubię chodzić z ludźmi w góry, ale z różnymi ludźmi różnie się chodzi. Z Amerykanami jest najśmieszniej, bo wszystko im przeszkadza i nie potrafią się ruszać. Ale ja to lubię, przejdziesz kawałek, pokażesz im na mapie ile przeszli, a oni robią wielkie oczy, że taki kawał drogi pokonali sami i są baaardzo zadowoleni, a ty jesteś zdrowy i wypoczęty. Nazywam to czekoladowym trekkingiem. Czekoladowy trekking, mój ulubiony. 

Jeszcze raz, skąd jesteście? Z Polski? No, nie znam was na szlaku, raz tylko prowadziłem Polaków, ale to byli starsi państwo, więc szliśmy powolutku. Najlepsi w górach są Francuzi, Szwajcarzy i Anglicy. Polaków nie znam, bo wy nigdy nie bierzecie przewodników, ale mijacie nas na trasie z tymi waszymi plecakami, więc chyba dobrze chodzicie. 

Teraz, gdy rozmawiamy, Apa Sherpa znowu atakuje Everest. Dwudziesty pierwszy raz. Chce pobić swój rekord. Pewnie mu się uda. Ja się tu jeszcze poszwendam, oprowadzę turystów, zapalę coś, pójdę spać. Już mi się tak nie chce jak dawniej. Ale pewnie powinienem... 

Widzę, że już ci przeszło. To dobrze. Nie przejmuj się. Tutaj to normalne. Pij dużo wody.” 

Odchodzi po godzinie rozmowy. Faktycznie, jest mi trochę lepiej, więc postanawiamy zobaczyć kilka budynków z bliska. Zanurzamy się w skomplikowaną przestrzeń placu rozbawieni Kumarem. Mamy nieskromne wrażenie, że blisko nam mentalnie do tego anarchistycznego narodu mimowolnych kawalarzy. Podchodzimy do potężnego stoiska z pamiątkami, pan sprzedawca zagaja: 

- Are you American? 
- No, we are Polish. From Poland.
- Are all Polish people in Poland working in police? 
- No, why?
- Because Nepalese in Nepal are.

Łapiemy żart, co go wyraźnie cieszy i jest dobrym początkiem rozmowy o absolutnie nadmiarowej liczbie policjantów. Zgodnie z teorią sprzedawcy to maoistyczny rząd udowadnia ludziom swoją władzę zatrudniając coraz więcej nieszkolonych wieśniaków. To dobrze, bo im płacą. I źle, bo się nudzą.

Idziemy zobaczyć Kumari. To bogini, jak wierzą hinduiści i część nietybetańskich buddystów, wcielona w ciało małej dziewczynki. Dziewczynkę wybiera się ze złotniczej kasty Newarów, zabiera z rodzinnego domu w wieku mniej więcej czterech lat i zamyka w pałacu do momentu kiedy dostanie pierwszej miesiączki. Do tego czasu jest czczona i odwiedzana przez wiernych i turystów, którym pokazuje się raz na jakiś czas w oknie swojego pałacu. Nie wolno jej robić zdjęć, czego nikt nie chce przestrzegać, a co jest skrzętnie wyłapywane przez strażników Kumari, którzy urządzają wówczas awantury. Kumari chwilowo nie ma, więc odchodzimy sprzed pałacu z kwitkiem. 

Po drodze zatrzymuje nas kolejny przewodnik. Odmawiamy mu, więc chce nam sprzedać haszysz. Odmawiamy mu, więc chce nam pokazać na których schodach siedział Jimi Hendrix w sześćdziesiątym siódmym. Odmawiamy mu, ale pytam czy wie gdzie można zjeść obiad. Prowadzi nas do restauracji na dachu niedalekiej kamienicy. Twierdzi, że to dobre miejsce, bo pracuje tam jego brat, ale po wejściu wymienia z obsługą spojrzenia, z których można wyczytać, że dostanie prowizje od naszego posiłku. 

Nadal niepewny żołądka zamawiam jedynie mango lassi. Patrzymy na miasto, które rozpościera się stąd malowniczym bezładem aż po horyzont. Widać wzgórze, na którym stoi Swayambhunath, zwana też Świątynią Małp. Decydujemy się tam pójść jeszcze dziś, bo mimo żołądka który zachowuje się jak pole minowe, samopoczucie mamy dobre. Trudno mieć inne, co rusz zdarzają się dziwne przypadki. Przy stolikach naprzeciwko siedzą Słowacy, z którymi nawiązujemy krótki lecz intensywny kontakt. Ja znam ich miasto rodzinne – Koszyce, oni znają moje – Nowy Sącz.

Wracamy do Kumari. Pod świątynią siedzi nasz znajomy od Jimiego Hendriksa, który na spółkę z innym przewodnikiem postanowił zakosztować własnego haszyszu, co widać po łzawych oczach i płynnych ruchach obu „przewodników”. Ten obcy podbiega do nas i chce przekazać, że Kumari będzie dopiero o czwartej popołudniu. Wykonuje przy tym nieintencjonalnie komiczny gest – wskazuje nieistniejący zegarek na swoim lewym nadgarstku. W miejscu zegarka wisi jakiś rzemyk. Pewien już swoistej jedności kulturowej z Nepalczykami pytam go wskazując na rzemyczek: „A którą tam masz teraz godzinę?” Kolega od Jimiego Hendriksa umiera ze śmiechu. 

Szwendamy się jeszcze chwilę po Durbarze zaglądając do starych i nowych pałaców, odwiedzając Kumari i wielki pomnik Bhairaba, krwiożerczej formy Śiwy, po czym już nieco znudzeni i zmęczeni oddalamy się spacerem w kierunku Świątyni Małp.

U stóp wzgórza dopada mnie największy i najbardziej obezwładniający atak. Chwilę siedzimy na betonowej ławce, ustawionej w tym miejscu dla wiernych chcących oddać się kontemplacji świętego miejsca. Dla mnie to miejsce powoli staje się przeklęte, jakaś niezrozumiała rewolucja chce rozsadzić mi trzewia, a na dodatek z nieba zaczyna padać deszcz. Te kilka chwil podczas których mój organizm znowu waży czy rozlecieć się na kawałki, czy może jednak podjąć walkę, zbiega się w czasie z dylematem niebios, czy zesłać na nas ulewę, czy jednak poprzestać na przelotnym deszczyku. Rozwiązanie obu dylematów przychodzi symultanicznie. Mój żołądek uspokaja się, a zza chmury wychodzi słońce.

Przedawkowaliśmy turystyczne atrakcje. Małpy wydają się agresywne i niebezpieczne, wejście drogie, a zabytki przereklamowane. W pamięci zostaje panorama Katmandu, ukazująca całe spektrum betonowego kataklizmu z Chin, który się tu odbywa, a także grupa młodych wiernych siedzących w kucki i inkantujących święte wersety.


Podczas kontemplacji widoku zagaja do nas ośmioletni nepalski chłopiec. Najpierw go zbywam, ale robi co może żeby zaimponować nam swoim intelektem. Karze mi się sprawdzić w przeliczaniu walut i wartości zakupowej pieniądza, w geografii świata i w umiejętnościach lingwistycznych. Jesteśmy pod wrażeniem. Chodzimy z nim po alejkach parku otaczającego świątynię i cierpliwie odpowiadamy na żądania. Największą sztuką, jaką nam demonstruje jest bezbłędne powtórzenie słów „chrząszcz brzmi w trzcinie” po jednokrotnym wysłuchaniu ich brzmienia. 


Spędzamy razem około godzinę i gdy komunikuję mu, że opuszczamy świątynię on żąda od nas pieniędzy. Jestem zaskoczony, choć nie powinienem być, ale jego żądanie zwyczajnie nie licuje z wybujałą inteligencją, jaka nam do tej pory demonstrował. Poświęcam czas, żeby mu wytłumaczyć, że posiadając takie umiejętności powinien inaczej próbować zarobić, czyli bezpośrednio oferować swoje usługi przewodnika zagranicznym turystom, zamiast nieudolnym podstępem brać ich na współczucie, czy też sympatię. Udaje że rozumie, ale ucieka od nas z miną na pograniczu płaczu i wściekłości. Odchodzimy, ale jeszcze przez długi czas oglądam się za siebie w oczekiwaniu jego starszego brata. 


Wracamy do hostelu. Odpoczywamy, ja wiszę przy ubikacji. Francuzi, zaniki prądu, przelotne deszcze. Mamy coraz bardziej dość Katmandu i tylko cud może to zmienić. Dostajemy SMSa od Andrzeja i Tomka. Przeżyli trekking dookoła Annapurny, wyjechali z Pokhary i zaraz będą w Katmandu. Tak mi się właśnie wydawało. Najwyższy czas się napić. 

Wieczór. Andrzej z Tomkiem są z grupą Niemców zapoznanych na szlaku, którzy koniecznie chcą zjeść steki w Steakhouse Everest. W internecie znajduję położenie restauracji i idziemy tam o wyznaczonej godzinie. Wewnątrz lokal lśni elegancją schyłkowego socjalizmu. Przy długim stole siedzi spora grupa Niemców, a obok najładniejszych dziewczyn siedzą Andrzej z Tomkiem. 

Powitanie jest wylewne. Andrzej schudł, Tomek ogorzał. Bez zastanowienia zostawiają grupę i razem siadamy przy osobnym stoliku. Kelner przynosi piwa i dybie nad nami, żebyśmy zamówili steki. Ani cena, ani jakość mięsa na cudzych talerzach nie wydaje się zachęcająca. Jednocześnie w restauracyjnej kuchni wybucha jakiś dławiący gaz i wszyscy klienci zaczynają spazmatycznie kasłać. Rzucamy propozycję zmiany lokalu, która zostaje przyjęta bez żadnych obiekcji. 

Pchamy się nocą przez zatłoczony Thamel i, jak prawdziwi mężczyźni i jedna kobieta, porównujemy długość naszych trekkingów. Andrzej i Tomek przeszli znacznie cięższą trasę po drodze pokonując przełęcz położoną na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów. My opowiadamy im o sanktuarium Annapurny i o mieście Gorkha, w którym czas się zatrzymał. 

Los wybiera nam lokal nie mniej abstrakcyjny niż Steakhouse Everset. Nazywa się New Orleans i jest relatywnie ekskluzywną restauracją z ogródkiem na wolnym powietrzu. Drewniane meble, jazzowe standardy, eleganccy kelnerzy i zachodnia muszla klozetowa. Dochodzimy do wniosku, że ani my, ani oni nie mają odpowiednich pieniędzy, żeby tu usiąść. Siadamy więc czym prędzej. 

Pijemy piwa, zamawiamy jedzenie, desery i przegryzki. Płyniemy w oparach absurdu, bo każdy z nas ma już kilka niestworzonych historii w rękawie. Kończymy posiedzenie, a świat zaczyna się kiwać, co nie umyka uwadze kelnera. Na jego nieszczęście rozbijamy rachunek na atomy i analizujemy wszystkie pozycje wpisane na listę. Po korekcie wychodzi tysiąc rupii mniej. 

Jest świetnie, więc po co przerywać. W pobliskim sklepie kupujemy butelkę Kukhri Rumu i zapraszamy chłopców na ogród naszego hotelu. Tam siedzimy jeszcze długo, świat wywraca się już zupełnie. Ostatkiem sił pomagam im otworzyć bramę, którą właściciele hotelu przezornie zamknęli na noc. Idziemy spać całkowicie obojętni na obrzydliwość zakwaterowania.