04/05


Permanentne rozwolnienie. Pasuje jak ulał do francuskich sąsiadów, którzy całą dobę nie przestają wylewać skrajnie jałowych słowotoków. W tym hałasie pijackie zabawy bogatych nepalskich turystów, którzy odśpiewują pełne zwrotki Dire Straits są kojąca odmianą. Krążymy po hotelowym ogrodzie od rana, a nasza sytuacja ani się nie pogarsza, ani nie polepsza. 

Tybetańska obsługa hotelu pyta co sądzimy o zabójstwie Osamy, odpowiadamy moralizatorskimi ogólnikami o bezsensie zemsty i śmierci. Pytający wydają się zawiedzeni brakiem żywego kontrowersyjnego stanowiska sprzecznego z ich poglądami. W przerwach wizyt w ubikacji mamy czas, żeby ustalić plan działań. Chcemy stąd uciec jak najszybciej, ale żal zupełnie zlekceważyć resztę Doliny, więc uznajemy, że wykonamy strategiczny wymarsz do Bhaktapuru. To miasto w mieście, szesnaście kilometrów od Katmandu, powoli wchłaniane przez główną metropolię. To również enklawa, centrum Bhaktapuru jest wyłączone z ruchu samochodowego, a UNESCO zakazało drastycznych zmian w architekturze budynków. Pokonani przez stolicę liczymy na łaskawość tego miejsca, ale żeby móc pojechać tam ze spokojem sumienia należy najpierw zakupić bilety na dalszą podróż. Inaczej możemy utknąć w stolicy na dobre. 

Zbliża się półmetek wyjazdu i podejmujemy decyzję o opuszczeniu Nepalu. Przychodzi nam to z ciężkim sercem, zdążyłem pokochać tych ludzi, wiem że ich podziwiam, wydaje mi się że ich rozumiem. Wspomnienie o Hindusach w Delhi przeszywa mnie niepokojem. Pocieszamy się książkowym przewodnikiem, który twierdzi, że nasz następny cel – Bengal, to kraina odmienna od reszty Indii, mamy w pamięci słowa kolegi i innych turystów, którzy szczerze polecali wizytę w Dardżylingu. Ustalamy więc, że po kilku dniach w Bhaktapurze jedziemy na wschód, na granicę Nepalu i Indii znajdującą się w mieście Kakarbhitta, a stamtąd bezpośrednio próbujemy dostać się do Dardżylingu. Łącznie jakieś pięćset kilometrów, najpierw w dół z Katmandu z wysokości 1400 m.n.p.m. do płaskich zakurzonych równin dzielących Nepal i Indie, a później znów do góry na wysokość 2140 m.n.p.m., na których znajduje się bengalski Dardżyling

Musimy zdobyć bilety do granicznego miasta Kakarbhitta, więc korzystając z chwilowej stabilizacji organizmów ruszamy piechotą na północ miasta do jednego z ważniejszych dworców autobusowych. Nie jest bardzo daleko, niecała godzina marszu, a w tym stanie nic innego nie wchodzi w grę. 

Uliczki na północy uspokajają się nieco i odkrywają przed nami codzienne życie bogatszych mieszkańców stolicy. Dzieci biegają tam i nazad ze szkoły do domu ubrane w granatowe uniformy, dorośli wychylają się ze swoich punktów usługowych w oczekiwaniu następnych klientów ucinając sobie pogawędki z sąsiadami. Po raz pierwszy widzimy jakieś supermarkety, sklepy z komórkami, sprzętem elektronicznym. Gdzieniegdzie zdarza się chodnik, czasem równy asfalt, jeden czy dwa otynkowane niskie biurowce. Gdyby nie maseczki, które mamy na twarzy, konieczne ze względu na wiszący nisko pył, czułbym się jakbym znów był w Europie.


Z maseczką czy bez zanieczyszczenie powietrza w tym mieście powoduje u nas nieustanne zapalenie krtani. Dzięki temu kawałkowi materiału mogę szybciej iść i mniej kaszleć. Ściągnąć go można jedynie gdy ulicę zalewa przelotny deszcz, co akurat teraz zdarza się często. Chowamy się pod falistą blachą dachu jednej z budek, ściągamy maski i chłoniemy przelotnie czyste powietrze. W tej części miasta jest ciszej, czego nie zauważam od razu. Zauważam za to, że odpoczywam i buduję się perspektywą kupna biletu, dzięki któremu będę daleko stąd. Ucieszony tym wszystkim niewinnie całuję w usta moją małżonkę i tym samym deprawuję okoliczną młodzież. Chłopcy z niedalekiej szkoły, którzy schronili się przed deszczem pod tym samym daszkiem co my, krzyczą głośno oburzeni i zachwyceni widokiem prawdziwej zachodniej rozpusty. Deszcz przestaje padać, odchodzimy stamtąd mając w uszach krzyki dzieciaków, którzy swoim kolegom pokazują nas palcami. 

Biorę dziesięć oddechów przed wejściem na dworzec. Tak, to są Nepalczycy, więc to nie ta hinduska bucówa, ale to nadal jest dworzec i nawet w bardziej cywilizowanych krajach bywa różnie. 

Przestrzeń jest olbrzymia i nawet w połowie nie tak tłoczna jak w Delhi. Kręcą się tu głównie mężczyźni, część z nich wygląda, jakby byli tu z powodu pracy, część wygląda jakby tu mieszkała. Wchodzimy do głównego budynku z kasami i naszym oczom ukazuje się obraz całkowicie dla nas niezrozumiały. Kas jest szesnaście, nie zawsze odpowiednio ponumerowanych, nad każdą kasą sanskrytem wypisane są kierunki obsługiwanych tras, a wśród szlaczków alfabetem rzymskim widnieje napis Kakarbhitta, ale w co najmniej sześciu różnych wersjach. Jest i Kakkarbita i Kakkarvita. Część kas wydaje się być przypisana do konkretnego przewoźnika, ale też część wydaje się zupełnie bezpańska. Za to przed każdą jest mały tłumek mężczyzn, którzy krzyczą coś do kasjera. Stajemy osłupiali i onieśmieleni wyborem numerka kasy, stylu pisowni, tłokiem i brakiem pewności co do destynacji kursów. Podchodzi do nas młody mężczyzna krokiem, który od razu zdradza profesję naganiacza. Nauczony przez Hindusów z gruntu jestem na nie, ale przecież to Nepal. 

- Where do you want to go? 
- Kakarbhitta. 
- Cashier numer 8. 
- Why not cashier number 10? 
- What? 
- What is the difference? 
- I don't know. 
- Goodbye. 
- Goodbye. 

Gdzieś po drodze dociera do nas jeszcze informacja o cenie biletu, ale kapitulujemy i decydujemy się na pośrednictwo któregoś z „tourist office'ów” na Thamelu. Przynajmniej jakiś inny człowiek będzie odpowiedzialny za pisownię miasta oraz wybór numeru kasjera. 

Wracamy do hotelu bez poczucia porażki, bo spacer dobrze nam robi. Po drodze znów łapie nas deszcz i chowamy się w supermarkecie. Chwilę rozglądam się po półkach bez zamiaru robienia większych zakupów i dostrzegam różnicę w ofercie produktów dla bogatszych. Dla zabicia czasu kupujemy mydło i krakersy, ale zostajemy w środku, żeby przeczekać ulewę. Wówczas orientuję się, że dobrze ubrany jegomość tkwiący przy drzwiach, to nie ochroniarz, a właściciel lokalu. Łapie mój wzrok i mówi: „Monsoon came early this year”. Gapimy się razem na strumyki wody cieknące po ulicy i rozmawiamy o eleganckim sklepie, o turystach, Polsce i Lechu Wałęsie, o którego pyta właściciel. Cieszy się, że na starość Wałęsa zarabia na swoim nazwisku. Tak właśnie powinno być, rechocze. 

Po drodze do hotelu kupujemy kiść małych nepalskich bananów, produktu legendarnego wśród osób cierpiących na przewlekłe choroby układu pokarmowego. Chronią przed odwodnieniem i awitaminozą. Zanim sprzedawcy udaje się wręczyć nam wybraną kiść znikąd pojawia się jego kolega, który pomaga mu w handlu, bo przecież lepiej dogaduje się z obcokrajowcami, mimo że też nie mówi po angielsku. 

Jesteśmy w hotelu, jemy krakersy, przegryzamy bananami, trzymamy się blisko ubikacji. Dziś, być może ze względu na deszcz, wyjątkowo często znika prąd. Po 19:00 robi się ciemno i trudno zabijać czas czytając przewodnik lub robiąc notatki.

Andrzej i Tomek dają znać, że są na piwie na Thamelu. Mimo pewnych obiekcji ze strony żołądka idziemy się spotkać w drogiej turystycznej restauracji, gdzie opryskliwi kelnerzy chcą się nas pozbyć zanim zacznie się duża zamówiona impreza planowana na późniejszą godzinę. Pośpiech nie przeszkadza im w próbie oszustwa na rachunku, co staje się już tutejszym rytuałem. Wpadam na pomysł wybicia bakterii w żołądku wódką i w związku z tym idziemy poszukać jakiejś przyjemniejszej knajpy. 

Trafiamy do mijanego codziennie lokalu, który kusi drewnianymi szałasami postawionymi na betonowym dziedzińcu. Deszcz i środek tygodnia dawno wygoniły klientów, obsługa chce iść do domu, a ja też nie czuję się specjalnie imprezowo gdy dostaję dwadzieścia mililitrów rozcieńczonej wódki w cenie pięćdziesięciu. 

Rozstajemy się z chłopcami i kierujemy się do łóżka, gdy odkrywamy na hotelowym korytarzu ostrzeżenie w postaci karaluszego truchła. W istocie, potężne cielska owadów zwisają z zasłon naszego pokoju o zapadniętym suficie. Idę ze skargą do recepcji, gdzie otrzymuję w ramach rekompensaty duży spray Raid z napisem „wróć do mnie”. Karaluchy potraktowane bronią chemiczną poddają walkę, a my idziemy spać w chmurze toksycznych wyziewów.