23/04



Ze wszystkich rzeczy, które mogą się w życiu zepsuć, najpiękniej psuje się człowiek. W obliczu porażki, jaka by ona nie była, pokonanym ludziom pęka fasada i na światło dzienne wysypuje się całe ich wnętrze. Można zobaczyć co siedzi w środku, jak sobie radzą rozsypką, jak na resztkach starego siebie składają się na nowo, lepsi lub gorsi od poprzednich siebie. Byłoby to cudowne widowisko, ale niestety przeważnie jest długie, nudne, głośne i męczące. 

Schodzimy z Himalaya do Chhomrongu dokładnie tą samą trasą, którą przebyliśmy trzy dni wcześniej. Trasą trudną i złośliwą, bo po równo obdzieloną schodami w dól i schodami w górę, które zamieniają się rolą w zależności od kierunku wycieczki. Pokonujemy kilka tysięcy stopni z poczuciem, że stoimy w miejscu. Mijamy małpi gaj, w którym nie ma już małp. Schodzimy z wniesienia, żeby wejść na górę. Żeby zejść na dół. Góra – dół, góra – dół, góra – dół. Jesteśmy chomikami w kołowrotkach. Monotonia przelatujących szczebelków zamazuje wspomnienie o Sanktuarium. W połowie największej klatki schodowej świata przestają działać mi kolana. I nie ma to żadnego związku z faktem, że akurat tego dnia mam imieniny. 

Obu kolan nie da się zgiąć bez ciężkiego bólu. Ból ma bezpośrednie połączenie z psychiką. Jestem wściekły na wszystko. Lista obejmuje: zbyteczny namiot w plecaku, który przecież mógł być kijkami do nordic walking, pracowitych Nepalczyków, którzy nie mogli powstrzymać dzikiej geologicznej żądzy rzeźbienia stopni w kamieniu, góry jako takie, że z rzadka posiadają opcję zmiany trasy, aktywne wakacje w opozycji do wakacji spędzanych na szezlongach. Stąd już tylko krok do tematów ogólnych – cielesności, korporacjonizmu i globalizacji. Dzielę się tym strumieniem świadomości, choć staram się dbać o morale małżonki, która zresztą też doprowadza mnie do szalu swym stoickim spokojem. Każdy postój i skargę przyjmuje z obojętnością osoby, która wewnątrz własnej głowy jest na jakiejś zupełnie innej wycieczce. Albo ma jakieś zupełnie inne kolana. 

Gdy robię się już bardzo nieznośny Marysia rozgląda się i znajduje mi dwa bambusowe kijki, które od tego momentu służą mi jako kule. Z początku neguję to rozwiązanie, jak każdy szanujący się mężczyzna poddając w wątpliwość innowację, która nie została spłodzona jego własnym geniuszem. Okazuje się jednak, że nie mam wyjścia, bo nie da się pomóc komuś, kto nie jest w stanie przyjąć pomocy. 

Dochodzę o bambusowych kulach do schroniska „Lucky”. Dłonie mam poharatane, kolana nie chcą się ułożyć w komfortowej pozycji. Na resztkach starego siebie staram się odbudować człowieka wdzięcznego za pomoc. 

W dniu, w którym pół roku później przyjdzie mi napisać te kilka zdań będę miał złamaną nogę, będę chodził o prawdziwych kulach i będę zdany na łaskę opiekujących się mną kobiet. I nie będzie mieć to żadnego związku z faktem, że akurat tego dnia nie będę miał imienin.