05/05


Jest wieczór, ostatnia noc w Katmandu. Wyjechalibyśmy wcześniej, gdyby się dało, ale nieustająca nerwowość żołądka i fiasko kupna biletu na granicę przykuły nas do tego hotelu i jego dziwacznego dziedzińca. Teraz, w mrokach nocy, dziedziniec wygląda prawie atrakcyjnie mnożąc się po kątach nieregularnymi kształtami otulających go budynków. Miasto jakby na chwilę przystało, jakby w ogóle miało taką możliwość, a z nim stanęło powietrze i czas. 

Jutro odbierzemy bilety do Kakarbhitty i, o ile znowu nie utkniemy w ubikacji, można będzie przemieścić się tych kilka kilometrów do Bhaktapuru, miasta enklawy chroniącej od hałasu, brudu i drogiego jedzenia. Po rozmowie z Andrzejem i Tomkiem nabrałem przekonania, że wszyscy tu cierpią na jakąś formę zatrucia pokarmowego, co wskazywałoby na zanieczyszczenie wodociągów miejskich. Ciekawe czy taka instytucja w ogóle istnieje. Ciekawe czy jej pracownicy cierpią na rozwolnienie. 

Z chłopcami widzieliśmy się chwilę temu. SMSowali nam z knajpki, śląc radosny słowa o tym, że odnaleźli wreszcie jedno miejsce, gdzie nikt nie chciał ich okraść i zaraz potem wyrzucić za drzwi. Poszliśmy bez przekonania, ale fakt, nawet piwo dobre, co w jest tu rzadkością, jako że, jak twierdzi przewodnik, w większości słodzi się je gliceryną. Gorkha Beer, zapamiętać. 

Nie siedzieliśmy długo. Oni, jak i my, ruszają jutro i nie mają już humoru na eskapady, przygody, całonocne posiadówy. Wiedząc że już się w Azji nie zobaczymy, umówiliśmy się na odwiedziny po powrocie do Polski, na wspominki i zdjęcia. Spędziliśmy jeszcze chwilę czasu pocąc się obficie podczas spożywania imponująco pikantnego peanut masala i poszliśmy życząc sobie dobrych nocy. Odczułem ukłucie nostalgii kategorii instant, ale wiem, że tak właśnie ma być, półmetek wyprawy musi zostać zaznaczony jakąś odmianą. 

Cały dzień spędziliśmy na poszukiwaniach rzetelnego pośrednika turystycznego. Wczoraj poznaliśmy orientacyjną cenę biletu, co dało nam poważny argument podczas rozmów z agencjami. Byliśmy w trzech lub czterech. Naturalnie, im obskurniejsza, tym bliższe prawdy są twierdzenia pracowników (cena biletu, czas wyjazdu, komfort pojazdu). Wybraliśmy w końcu pośredników gdzieś ze środka stawki, takich którzy obiecywali nam załatwić bilet na pojazd o podwyższonym komforcie jazdy. W końcu po tych kilku dniach w Bhaktapurze musimy wrócić tu na dworzec, a potem czeka nas łącznie jakieś dwadzieścia godzin w różnych autobusach. 

Nie tylko Andrzej z Tomkiem znaleźli dziś godny lokal. Krążąc pomiędzy agencjami dotarliśmy do ruchliwej, ale nieturystycznej ulicy, na której stało obok siebie kilka metalowych bud z jedzeniem. Weszliśmy do pierwszej z nich i gdy oczy przyzwyczaiły nam się do mroku i brudu zobaczyliśmy cenę dal bhata w wysokości stu rupii, co byłoby uczciwą sumą nawet na nepalskiej wsi. Tak właśnie zjedliśmy nasz jedyny normalny posiłek w Katmandu.

Wieczorem poszliśmy na Thamel pierwszy raz w celach handlowych. Chcieliśmy kupić papierowe abażury, lungty i kadzidła. W sklepie z abażurami odkryliśmy brak gotówki, więc powiedziałem Marii, żeby skoczyła do bankomatu, a ja w tym czasie przypilnuję wybranego towaru. Gdy Maria wyparowała zanurzając się w turystycznym tłumie Thamelu zdałem sobie sprawę jak zupełnie nonsensowna decyzja została podjęta. Sklep z abażurami nie zniknie, za to niewykluczone, że małżonka z banknotami owszem. Stanąłem na progu sklepu z głową kilka centymetrów ponad tłumną turystyczną magmą niepewny co czynić, bo opuszczenie posterunku spowoduje dalsze komplikacje. Nagle obok mnie zjawiła się równie zagubiona czterdziestoparoletnia Brytyjka, która doceniła użyteczność mojego puntu obserwacyjnego.

- Hi. - zagadałem.
- Hi. I lost my restaurant. - przeszła do rzeczy.
- That's nothing. I lost my wife.
- Ha. I guess you're in trouble more than I am.
- What is the name of the reastaurant?
- Yak.
- It's over there, on the right.
- Thank you.
- Now your turn. Where is my wife?
- What is the name of your wife?
- Maria.
- Sorry, don't know her. Good luck. Bye.

Maria wróciła chwilę potem niezaczepiana przez groźnych zwinnych nożowników, których z pewnością jest wielu dookoła.


Wróciliśmy do hotelu. Siedzimy w ciemnościach ogrodu czekając aż zmęczenie wygoni nas do karaluszych łóżek. Francuzi zniknęli, pijani Nepalczycy leżą w barłogach, tylko obsługa hotelu szwenda się od drzwi do drzwi budynków znikając i pojawiając się niczym pikselowe postacie z gier wideo. Dobranoc, Katmandu, mieście panreligijnych kultów, mrówczej krzątaniny, elektrycznych małp, budów, rzęchów i sraczki. 
Dobranoc.