16/04


Świat nie znał wcześniej tempa w jakim rośnie Pokhara, a wraz z nią wszystkie azjatyckie miasta. Zdjęcia tracą na aktualności w przeciągu roku. Znany z okna widok przestaje istnieć zanim na dobre zapadnie w pamięć. W okolicy Tenzing-Hillary powstają cztery nowe hotele, a każdy większy od poprzedniego. Wyłączając turystykę dwa najbardziej prężne interesy w regionie to produkcja betonu i cegieł. Rozwój odbywa się chaotycznie; na jednej z budów widocznych z naszego tarasu pracuje trzydziestu ośmiu Nepalczyków obojga płci. Noszą, kładą, uklepują i dźwigają, ale połowa stoi bezczynnie, nie z lenistwa, czy cwaniactwa, ale z braku miejsca w rzędzie. Dniówka jest śmieszna, niewykwalifikowany robotnik otrzymuje równowartość trzech złotych, jednak dostatnie ilości taniego jedzenia powodują, że ludzie mnożą się nieustannie i zarastają przestrzeń w sposób równie widowiskowy, co przerażający. Skala onieśmiela - ośmiotysięczne góry spoglądają na setki tysięcy betonowych konstruktów stawianych przez miliony małych ludzi żyjących w miliardach malutkich blaszanych pudełek.


Wypracowujemy codzienność. Góra za oknem jest już oczywista. Stale trzymamy się z daleka od centrum, a bliżej północnej strony Lakeside. Do śniadania siadamy w Sun Welcome.

Sun Welcome. Sześć nieustannie zajętych stolików, obskurne wnętrze bezpruderyjnie otwarte na widok publiczny. Klientelę stanowią ekspaci, starsi ludzie, amatorzy sportów ekstremalnych, zwykli pseudohipisi. Gdy jemy śniadanie o 11:00 oni już skręcają pierwsze jointy i prowadzą inspirujące rozmowy.

- Ostatnio interesuję się kabałą. Wiesz co to jest kabała?
- To taka żydowska księga zaklęć?
- Dokładnie. Magiczne zaklęcia, trzymane w sekrecie od pokoleń. Tam jest przepis jak zrobić golema.
- Co?
- Golema. Wiesz co to jest golem?
- Nie wiem.
- Golem to jest ożywiona glina.
- Naprawdę?
- Naprawdę. W kabale jest opisane jak to zrobić. Szalona sprawa, mówię ci. Będziesz jeszcze jadła tego naleśnika?

Śniadanie to posiłek obcokrajowca. Najważniejszym punktem menu Nepalczyka jest ryż z soczewicą, czyli dal bhat, który przypada raz, dwa razy na dzień. Głód poza tym zabija się samosami, momo, chowmeinami. Kanapka to twór obcy, a jej zlokalizowana wersja wykonywana jest z rzetelnością, z jaką wykonywane są wszystkie azjatyckie podróbki zachodnich wynalazków. Nie zgadza się nic: chleb jest flakiem, smak sera żółtego plasuje go poniżej polskich odmian, a wędlinie lepiej się nie przyglądać. Na szczęście na śniadanie można zjeść również zestaw o enigmatycznej nazwie „continental breakfast”. Jajecznica, jajka sadzone, smażone ziemniaki, smażony szpinak, tosty z flaka, sztuczne dżemy, smaczne miody, owsianki, no i sałatki owocowe oraz lassi ze świeżymi owocami. Dwa ostatnie punkty menu odkupują wszelkie gastronomiczne przewinienia tego kraju. Marysia jest w stanie zjeść sałatkę z arbuza, popić papaja lassi i wychodząc z knajpy nadal nieśmiało zerkać w stronę sprzedawcy mango.

Sun Welcome jest specyficzne. Charakter miejsca wyznacza nie tylko sam wystrój – bezpretensjonalny na granicy braku poszanowania podstawowych zasad higieny – oraz otępiona klientela, ale również, a może przede wszystkim, zachowanie kelnera, osiemnastoletniego chłopaka o twarzy tak niecodziennej, że można byłoby poświęcić jej cykliczny program telewizyjny o tytule „Intrygująca Facjata”. Co więcej, obsługuje stoliki z zuchwałym brakiem sprawności markując wszelkie niedociągnięcia nadmiernie ekspresywnymi gestami jakby nieustannie brał udział w tajemniczym obrzędzie, który odbywa się wewnątrz jego głowy. Fascynacja ustępuje miejsca bezradnemu znużeniu, gdy trzeci raz w ciągu kwadransa otrzymuje się cudzy posiłek, a on kłania się w pas, kiwa głową, wywija nadgarstkami i usłyszawszy skargę dziwi się teatralnym gestem rąk przypadkowo wytrącając widelec z dłoni klienta siedzącego przy sąsiednim stole.

Ale jedzenie jest pyszne i kosztuje jedną trzecią z tego co w restauracjach z wi-fi i klimatyzacją. Dlatego wprowadzamy w życie teorię „im gorzej tym lepiej” i na miejsce obiadowe wybieramy ponurą budę z blachy falistej, na której szyldzie stoi napis „Milano”.

Proste wnętrze. Pomarańczowe klepisko, plastikowe stoły i wyrwa na pół ściany, przez którą można gapić się na jezioro Phewa. W menu cztery pozycje. Klepisko podoba mi się na tyle, że postanawiam zagaić kelnerkę. Kelnerka podoba mi się na tyle, że postanawiam zagaić o klepisko.

- I like the floor.
- Thank you. It's traditional style.

Obsługują i gotują trzy siostry i, jak to bywa w każdej dobrej rodzinie, każdy jej członek diametralnie różni się od pozostałych. Jedna siostra jest cicha, spięta i wystraszona, druga jest zapracowana i surowa, a trzecia siostra wyluzowana i bardzo serdeczna. Bierzemy dal bhat, a ponieważ knajpa do popularnych nie należy, to dziewczyny robią obiad właściwie od podstaw. Gdy zamawiam piwo obsługa bez skrępowania wychodzi z restauracji, idzie do sklepu obok, kupuje butelkę za dwieście rupii i sprzedaje mi za dwieście pięćdziesiąt.


Teoria się sprawdza. Zjadamy zdecydowanie najlepszy posiłek w mieście. Akompaniujące mu przetwory z okry i soi to już efekty specjalne bardzo wysokiej próby. Dal bhat z definicji posiada opcję nieograniczonej repety i zjadamy cały zapas warzyw. Brzuch pełen pikantnego dobra wprowadza nas w stan transcendentalny, patrzymy na jezioro przez wyrwę w ścianie i nie odczuwamy żadnych potrzeb.

Odwiedzamy centrum turystyczne, żeby wreszcie wyrobić tego żałosnego TIMSa. Znów idziemy do „fotografa” i jego rodziny. Przy okazji pyta czy aby na pewno tylko dwa zdjęcia. On nam radzi, zróbmy cztery.

Sobota, więc centrum turystyczne jest nieczynne, ale TIMS posiada jeszcze jedną budkę otwartą w weekendy. Idziemy tam na piechotę i przypadkiem zwiedzamy bogate dzielnice Pokhary. Potężne betonowe rezydencje sąsiadują tu z ekskluzywnymi hotelami o sprofilowanym charakterze usług. Są hotele stricte japońskie, hinduskie czy arabskie. Z ulic przed budynkami zryto wysłużony asfalt, który zastępowany jest obecnie nawierzchnią bardziej światową, godną stóp zagranicznego bogacza. Nie ma tu nikogo, poza robotnikami wykonującymi roboty drogowe.

Chwilę wcześniej zmiękłem ostatecznie pod presją mody turystycznej i postanawiam kupić zgrzebną lnianą koszulę oraz komiczne czerwone pasiaste spodnie. Mała buda z ciuchami przytulona jest do jednego z hoteli. Chcąc przymierzyć ubranie pytam o ustronne miejsce i zostaję zaprowadzony w głąb pakamery. Na zapleczu odkrywam, że te dwa pomieszczenia to nie tylko sklep, ale również mieszkanie rodziny, u której właśnie robimy zakupy. Ściągam i zakładam gacie nie mogąc oderwać oczu od półek, na których książki piętrzą się aż po falowany blaszany dach, pękatego telewizora na komodzie ustawionej zbyt blisko jedynego wysłużonego łóżka, w nocy mieszczącego całą, przynajmniej trzyosobową, rodzinę, stert użytecznych przedmiotów, żelazka, talerzy, grzebienia pomiędzy którymi pieczołowicie i z należnym szacunkiem ustawione są pamiątki – brzydkie zdjęcie dziadka, jakiś pierścionek, kamyk. Wychodzę stamtąd gnąc kark we framudze drzwi i kupuję spodnie z koszulą intencjonalnie nie naciskając na obniżkę cen.