26/04

O, Wielka Przyjemności Intencjonalnej Bezcelowości! Oddajemy ci hołd, my adepci świadomego lenistwa, totalnej bezwoli i ciepłej inercji. 

Śpimy do południa. Kontemplujemy widok na Rybi Ogon. Jemy śniadanie, jemy obiad, jemy kolację. Idziemy spać. 


Nie ruszamy się poza Lakeside. Reszta Pokhary przestaje istnieć i przestaje martwić. Nepalski disnejland. Opaleni uśmiechnięci turyści, przyjacielscy tubylcy, luźne odzienie wierzchnie, koloryzowane opowiastki o przygodach, przygodne nietrwałe znajomości i nieskonkretyzowane plany na przyszłość. Mango, papaja, arbuz. Lassi, czapati, masala. 


W Sun Welcome spotykamy Polaków, których widzieliśmy w Annapurna Base Camp. Nie da się ich przegapić, mężczyzna ma protezę nogi od kolana w dół. Rzuca się w oczy, bo proteza ewidentnie spełnia rolę użytkową, a nie estetyczną. 

Jedną z chorób, których można nabawić się podróżując po świecie, jest nieskończenie narastająca niechęć do innych przedstawicieli twojej ojczyzny. Co ciekawe, każda nacja podaje podobne powody. Nasi są: głośni, niewychowani, zmanierowani, inwazyjni, nieeleganccy. W Nepalu uprzedzenie zanika. 

Polskie małżeństwo wyemigrowało do Australii ponad dekadę temu. On jest z zamiłowania paralotniarzem, oboje z wykształcenia biologami. Ucinamy „small talk” śniadaniowy, ale mam wrażenie, że chętnie rozmawialibyśmy dłużej. Wyglądają na zaskoczonych nami, ale nasze drogi rozchodzą się zanim zdążę zdobyć się na odwagę, by o to dopytać. 

„Jakie śliczne te kocyki”, „Chcemy kocyki?”. Targujemy się. Obie strony odstawiają brawurowy teatrzyk. Sprzedawca rzuca chorą sumę, nie bez powodu, wełna jaka, robota rąk biednej baby, niepowtarzalny wzór. Damy pół. Pół? Złodziejstwo. Nie zejdzie poniżej dwóch trzecich. Za pół to on to bierze z rąk biednej baby. Ale może weźmiemy dwa, ten jest z paszminy. Paszmina droga. A ile za dwa z wełny? Tyle co za pół i drugie pół. To weźmiemy dwa, ale musi puścić za mniej. Nie puści, ale proszę może trzy, tu jest kaszmir. Kaszmir drogi. A ile za trzy? Tyle co za trzy razy pół. To dwa, ale jeśli puści taniej. Dobra, ale tylko trochę. Płacimy majątek za dwa niepowtarzalne ręcznie tkane koce z wełny jaka. Po powrocie do hotelu w jednym zauważam dziurę. Idę do sprzedawcy i mówię, że towar jest wadliwy. Bez mrugnięcia okiem wymienia mi koc na inny identyczny egzemplarz niepowtarzalnego ręcznie tkanego koca. 


Od niechcenia pada pytanie: „Co tu jeszcze można robić?” Patrzymy na mapę okolicy. Po drugiej stronie jeziora Phewa jest zaznaczone coś o nazwie World Peace Stupa. Na pagórku, mapa pokazuje, prowadzi do niej ścieżka. Faktycznie, widzieliśmy z brzegu biały budynek po drugiej stronie. No, to wystarczy za treść dnia.

Ubieramy luźne łaszki, bierzemy wodę, bo dzień parny i ruszamy. Najpierw musimy znaleźć sposób żeby obejść jezioro. Dochodzimy do brzegu i kierujemy się na południe. Mijamy święte krowy i cielaczki, które nie chcą ustąpić miejsca. Mijamy park zasłany resztkami po objazdowym wesołym miasteczku. Mijamy małe przystanie, do których przymocowane są pojedyncze liche łódki, obok których kręcą się starsi i młodsi Nepalczycy. Starsi leżą w cieniu i drzemią czasem tylko łypiąc jednym okiem na przechodzących turystów. Młodsi są w paczkach, zdejmują podkoszulki i skaczą do wody. Czasem krzykną po nepalsku coś zaczepnie obraźliwego w kierunku białego turysty. Czasem usłyszą karcącą uwagę od starszyzny.


Jest bardzo gorąco, co chwilę stajemy żeby napić się wody. Mapa nieprecyzyjnie opisuje południową część jeziora i drogę prowadzącą do Stupy. Pytamy jednego z przewoźników przy łódkach jak dotrzeć na miejsce. Dostajemy rozległą i zawiłą opowieść o kosztach wynajmu łodzi na dzień w przeciwieństwie do wynajmu na godzinę i wyższości rozwiązania wodnego tranzytu nad pieszą eskapadą.

Stoimy w upale i powoli dochodzimy do wniosku, że cel tej wycieczki gdzieś nam się zatracił i nie jest dla nas istotny. Siadamy przy pierwszej lepszej przystani. Los chce, że jest to akurat przystań łącząca z lądem wysepkę, na której znajduje się absurdalnie ekskluzywny hotel „The Fishtail Lodge”. Dyżurnemu przewoźnikowi wystarcza rzut okiem, żeby stwierdzić, że nie jesteśmy żadnym z Holendrów, Francuzów i Niemców akurat rezydujących na włościach.

Siedzimy i patrzymy. Widać stąd fasadę hotelu, roślinność wyspy, umundurowaną obsługę i grubych turystów, którzy płyną tam i nazad. Na wyspę, do brzegu, na wyspę, do brzegu. Łódź posuwa się niespiesznie, przewoźnik miarowo i ostrożnie ciągnie sznur przerzucony pomiędzy dwoma brzegami, słońce praży turystów przez moment komicznie uwięzionych na skromnej przestrzeni hotelowej łódki. Wspaniały widok. Nie wiadomo ile czasu mija.

Zgłodnieliśmy. Wracamy w kierunku centrum Lakeside. Po drodze znów mijamy przysypiających przewoźników. Jeden z nich z nudów zagaja skąd jesteśmy. Mówię „Poland”. Obok przebiega zgraja półnagich młodziaków. Jeden słyszy odpowiedź i pyta „Do people from Poland like pollen?”


Wieczór w Shiva Barze. Obsługa jest już tak rozleniwiona, że zamówienie herbaty to proces kilkuetapowy. Zamawiasz, czekasz, kelner się nie pojawia, idziesz zwrócić uwagę, kelner jest zawstydzony, czekasz, kelner podaje czajniczek, nalewasz, w czajniczku jest wrzątek bez herbaty, zwracasz uwagę kelnerowi, kelner jest zawstydzony, czekasz. 

Wszystko na swoim miejscu. Więc chyba czas się ruszyć.