14/05

"Ogrody, takie jak Flowery Orange Pekoe (FOP) czy Broken Orange Pekoe (BOP), są oceniane według jakości i długości liścia, z którego odparowuje się wodę i który jest następnie zgnieciony, poddany fermentacji i suszony. By obejrzeć ten proces osobiście, należy przyjść do Happy Valley Tea Estate; to 30 minut spacerem poza miasto - podążaj za znakami od Hill Cart Road nieopodal biura magistratu".

Tak. Chcemy obejrzeć ten proces osobiście. Spędziliśmy kilka dni w Dardżylingu, a z herbatą obcujemy głównie w formie sprofanowanej milk tea podawanej u wesołka, który i dziś upewnia się czy przypadkiem nie chcemy momo. Idziemy na Hill Cart Road, gdzie stoi stary zapuszczony kierunkowskaz nieśmiało sugerujący jedną z dróg wychodzących z centrum na północ.

Nie ma chodnika, rzecz jasna, więc włóczymy się przez trzydzieści minut wzdłuż wąskiej i ruchliwej ulicy. Po kolejnych trzydziestu minutach jasnym staje się, że pierwszy kierunkowskaz był zarazem ostatnim i jedynie od naszych zdolności orientacji w terenie zależy czy znajdziemy Plantację Wesołej Herbaty. Kłócę się przez chwilę, że przydrożny zardzewiały szyld z bełkotliwymi zdaniami z pewnością nie oznacza celu naszej wycieczki, po czym dociera do mnie, że statystycznie rzecz biorąc rzadko miewam w takich sytuacjach rację.

Schodzimy z drogi i idziemy w dół zboczem plątając się w wąskie zaułki, które po chwili zamieniają się w polną ścieżkę. Poniżej pojawia się pagórek gęsto obsadzony niskimi krzewami herbacianymi. Pośrodku sterczy stary odrapany budynek, zapewne hala produkcyjna i magazyn. Strumień ludzi na drodze destyluje się i idziemy teraz w małej grupie młodych białych turystów, posiadaczy przewodnika Rough Guide.


Zanim jeszcze wejdziemy głębiej w plantację już podejrzanie bije od niej pustką. Lądujemy pod zamkniętymi drzwiami wejściowymi w grupie z dwoma Włoszkami i jedną Francuzką. W promieniu pół kilometra nie widać żywej duszy i jakkolwiek budynek można uznać za opustoszały, tak krzewy wyglądają na zadbane. Jestem jedynym mężczyzną w tej gromadce i w jakiś kulturowy przymus karze mi rozwikłać zagadkę nieistniejącej atrakcji turystycznej, na którą wszyscy daliśmy się nabrać. Samotnie wyruszam na eskapadę dookoła budynku. Paskudna frontalna ściana i tak prezentuje się z gracją przy tym, co dzieje się na tyłach w czymś, co być może jest barakami pracowniczymi. Pcham uchylone drzwi jednej z pakamer i moim oczom ukazuje się wychodek w stanie, który doprowadziłby do rozpaczy nawet najbardziej z zahartowanych konduktorów PKP.

Skrzypienie drzwi od ubikacji budzi chudego obdartego Nepalczyka drzemiącego gdzieś pomiędzy budami. Idzie w moim kierunku, ja mimochodem cofam się do drzwi wejściowych. Nepalczyk zauważa większą grupę osób, peszy się i zaczyna nam coś tłumaczyć łamaną angielszczyzną. Jest jednym z naprawdę niewielu napotkanych ludzi, którzy mają problem z komunikacją w języku angielskim.

Wspólnymi włosko-francusko-polskimi siłami udaje nam się ustalić kilka faktów. Po pierwsze, plantacja jest czynna, tylko teraz jest przerwa, wszyscy poszli jeść i spać, następna zmiana zaczyna pracę za godzinę. Po drugie, niedouczony Nepalczyk z przyjemnością zostanie naszym przewodnikiem za niewielką opłatą w wysokości jedynie dwustu pięćdziesięciu rupii (koszt jednego dobrego noclegu). Po trzecie, wewnątrz budynku nie bardzo jest co oglądać, a krzaki herbaty jak wyglądają, każdy widzi. Punkt trzeci stoi w wyraźnej opozycji do punktu drugiego, co powoduje że hojna oferta Nepalczyka zostaje odrzucona. Tenże nie zraża się, innych planów na dziś nie posiada. Rozsiada się wygodnie na balustradzie platformy prowadzącej do hali i drzemie obserwując nas jednym okiem. Znikąd zjawia się jego trzech kolegów, wszyscy niemal identyczni, każdy z dokładnie tą samą propozycją. Ignorujemy ich i dla zabicia czasu rozmawiamy z turystkami.

Włoszki niechętnie rozmawiają po angielsku, w przeciwieństwie do Francuzki. Niewysoka, czarnowłosa, gadatliwa spełnia wszystkie stereotypowe oczekiwania jakie mam wobec tej narodowości. Streszcza nam swoje przygody oraz tłumaczy jak wylądowała w grupie z dwoma Włoszkami. Poznały się na stypendium w Delhi. Mieszkały razem w akademiku ulokowanym w jednej z enklaw, funkcjonujących jako samowystarczalne miasta w mieście, gdzie za wysokim murem można mieszkać, robić zakupy, odwiedzać restauracje i chodzić do kina i nigdy nie być narażonym na doświadczanie obrzydliwości świata zza bramy. Ich jedyne negatywne wspomnienie ze stolicy Indii to skandalicznie wysokie temperatury panujące w okresie poprzedzającym monsun.

Są świadome fałszywego obrazu, który został im zaprezentowany. Francuzka jest z Paryża, co czyni ją wrażliwą na relacje zachodzące pomiędzy turystą, a lokalną społecznością.
- Wiem, że ludzie uważają Paryżan za aroganckich, więc zawsze staram się być miła... Ale jak mam być miła dla Rosjanek, które pytają mnie o drogę i kiedy im mówię, one twierdzą, że nie mam racji? Głupie baby, mieszkam tam od dwudziestu lat, wiem lepiej, więc niech mnie przez chwilę posłuchają! - krzyczy, po czym słyszy sama siebie i wybucha śmiechem.

Przerwa dobiega końca. Od strony betonowych budowli ciągną teraz kilkuosobowe grupy kobiet z wielkimi pustymi koszami na plecach. Gdzieś pomiędzy nimi przemyka kilku chudych, wysokich, ciemnoskórych mężczyzn, którzy mijają nas i wchodzą do hali produkcyjnej zostawiając uchylone drzwi. Zerkamy nieśmiało do środka i pytamy czy możemy się rozejrzeć. Zgadzają się z niechęcią i zabraniają nam wchodzić od sortowni. Niedoszły przewodnik i jego koledzy znikają równie tajemniczo jak się pojawili.

Wnętrze budynku nie imponuje. Kilka podstawowych pomieszczeń: jedno, gdzie zbieraczki wrzucają liście ułożone w kilka osobnych kupek. Drugie, gdzie liście suszą się na długich taśmach, nad którymi wiszą wielkie wiatraki oraz trzecie, teoretycznie zakazana sortownia, do której wchodzimy, bo nikt nie zwraca na nas uwagi. Proces gniecenia, fermentacji i suszenia liści herbaty staje się banalny. Jedyną autentyczną lekcją, jaką wynosimy, to potwierdzenie mitu, że torebki od herbaty ekspresowej pełne są proszku zamiecionego z podłogi.


Wracamy. Z pozycji plantacji widać gdzie skrócić drogę i trafić bezpośrednio do miasta. Idziemy bitą ścieżką razem ze zbieraczkami, których jest coraz więcej. Turystki z Włoch wchodzą w rzędy krzewów i robią sobie zdjęcia. Dajemy aparat Francuzce i ustawiamy się do typowego wspólnego ujęcia na tle wzgórz herbaty. Jedna z dardżylińskich zbieraczek przystaje, patrzy na nas nie całkiem rozumiejąc co robimy i dopiero po chwili widzi drugi koniec sceny w postaci Francuzki z aparatem. Zanosi się głośnym, szczerym śmiechem i klepie się po kolanach. Równie dobrze moglibyśmy robić sobie zdjęcia w polu ziemniaków.

Krętymi zaułkami i nienazwanymi uliczkami wspinamy się wzwyż do centrum miasta. Mieszamy się z mieszkańcami, którzy niespiesznie przemierzają zaśmiecone, ciasne zaplecze reprezentacyjnego centrum. Mijamy otwarte domy, bawiące się dzieci, kobiety gotujące obiad, małe pomieszczenia pełne worków ryżu, narzędzi. Dużo rzeczy leży bez żadnej opieki, łopata opiera się o ścianę budynku, słoiki z kiszoną okrą opalają się na murze, dopóki gospodyni nie uzna, że są gotowe. Nastrój otwartości udziela się. Francuzka opowiada więcej o swoim życiu i chce wiedzieć jak to jest żyć w kraju ciągłych przemian. Odpowiadamy jej, że trudno to dokładnie ująć, ale jak wchodzimy do tutejszych środków transportu, to doznajemy niejasnego poczucia déjà vu.


Wychodzimy z propozycją wspólnego posiłku. Okazuje się, że Włoszki są już umówione z chłopcami, których poznały dzień wcześniej. Zaprosiłyby nas, ale nie znają szczegółów tego planu, chłopcy czekają na nie w hostelu. Żegnamy się na środku ruchliwej alei i rozdzielamy na dwie grupy, po czym jeszcze trzy razy niezręcznie mijamy się w kolejnych zaułkach.


Łamiemy słowo, które daliśmy sami sobie i postanawiamy ponownie skorzystać z rady przewodnika. Poleca restaurację tajską, filię uznanej lokalnej hinduskiej restauracji. Na małej mapie widnieje oznaczona punktem, gdzieś powyżej wieży radiowo-telewizyjnej. Wspinamy się na górę tylko po to, żeby odkryć, że przewodnik oszukał nas ponownie. Mimo narastającego głodu uparcie krążymy tam i z powrotem gnani wizją jakiejś odmiany gastronomicznej. W końcu w przypływie desperacji pytamy przechodnia o drogę, a on odsyła nas do zupełnie innej części miasta.

Bez przewodnika w ręce sprawa nabiera tempa i w końcu znajdujemy ziemię obiecaną. Z zewnątrz lokal jest relatywnie elegancki, ale menu twierdzi, że wszystko znajduje się w zasięgu naszego budżetu dziennego. Wewnątrz witamy się z kolorową tajską tandetą, telewizorem transmitującym mecz krykieta, kilkunastoosobowymi wycieczkami białych turystów, wśród których siedzą również nasze Włoszki w towarzystwie swoich kolegów.

Dziewczyny polecają jedzenie przy okazji zastrzegając, że potrawy, które w opisie mają słowo "hot" dorastają do tego przymiotnika. Niepomni ostrzeżeń bierzemy ostrą sałatkę z papai, kurczaka z orzechami i kurczaka w sosie o nazwie niemożliwej do powtórzenia. Pierwsza przychodzi sałatka, która zaskakuje dwójnasób. Raz, że papaja jest kiszona i smakuje dokładnie jak kapusta. Dwa, że smak kapusty jest trudny do uchwycenia, bo tak ostry nie był nawet wczorajszy sos do momo. Litry wody, chusteczki higieniczne, przerwy i drugie szanse na nic, sałatki na talerzu zostaje pół z i tak niewielkiej porcji.

Wracamy do pensjonatu po zmroku. Tarabanimy się przez hałaśliwe drzwi do jadalni i natychmiast milkniemy. Cała, dotąd efemeryczna ekipa Brytyjczyków z akcji charytatywnej, siedzi teraz przy ceratowych stolikach i ogląda w telewizji angielski ligowy mecz piłki nożnej. Najstarszy z Brytyjczyków pyta skąd jesteśmy. Gdy pada odpowiedź, że z Polski on odpowiada, że tego Wembley nigdy nie zrozumie. Zaprasza do wspólnego oglądania. Mówię, że fanem piłki nie jestem, ale z piwem w ręce jestem w stanie się zaangażować. Dostaję pół szklanki Kingfishera oraz przeprosiny. Jest kolejny suchy dzień, informuje mnie towarzystwo, więcej piwa nie ma.

Kilka dni wcześniej dostałem SMSa od Andrzeja i Tomka, którzy dotarli do Delhi. Dziękowali, że poradziliśmy im szukać noclegu w tybetańskiej dzielnicy. "Jest czysto i spokojnie. Nie mają barów" pisał Andrzej "ale już obczailiśmy z Tomkiem melinę z bimbrem". Śmiałem się wtedy, że każdy naród posiada jakąś specjalną umiejętność. Francuzi tworzą hermetyczne frankofoniczne mniejszości, Izraelczycy wydają najmniej pieniędzy, Japończycy znajdują najlepsze hotele. Polacy posiadają umiejętność znalezienia alkoholu. Wszędzie i o każdej godzinie.

- Wiem, wiem, suchy dzień. - mówię Brytyjczykom - przyniosę jakieś piwo.

Wychodzę z pensjonatu i stoję na pustej ciemnej ulicy. Decyduję się pójść w prawo, bliżej targu i Chowrasta, bo tam jeszcze może być otwarty jakiś stragan. Znajduję parter przerobiony na sklep ze słodyczami i czipsami. Za ladą siedzi niewysoki krępy mężczyzna w średnim wieku i ogląda malusieńki czarno-biały telewizor, w którym właśnie odbywa się hinduski układ choreograficzny na tysiąc osób. Dysproporcja pomiędzy jakością obrazu, a ilością szczegółów powoduje, że scena wygląda jak uporządkowany ruch śniegu zakłóceń nieistniejącego kanału. Mężczyzna usłyszał, że podszedłem i ja też wiem, że jest świadom mojej obecności, ale obaj przez chwilę gapimy się w tajemniczy taniec szarych plamek.

- Dzień dobry. Czy jest piwo? - pytam po chwili. Mężczyzna z pewnym ociąganiem odrywa wzrok od ekraniku.
- Dzień dobry. Piwo i inne alkohole są w sklepie alkoholowym na Chowrasta. - odpowiada uprzejmie.
- Jest suchy dzień. Sklepy z alkoholem i bary są zamknięte.
- Tak. Jest suchy dzień. - mówi patrząc na mnie spokojnie.
- Tak... Tak więc, czy jest piwo? - pytam i czekam. Mężczyzna patrzy jeszcze przez chwilę, po czym spuszcza wzrok i ścisza głos.
- Ile butelek?
- Sześć.
- Proszę oddać puste.
- Będę jutro.

Daję mu pieniądze, mężczyzna wysyła żonę do piwnicy, a ona przynosi sześć zimnych, mocnych Kingfisherów.

Najstarszy z Brytyjczyków ma na imię Hugh. Przyjechał tu dwa lata temu. Jest członkiem zarządu Darjeeling Children's Trust, ale jak się szybko okazuje przede wszystkim jest głównym sponsorem całej akcji. Drugim członkiem zarządu jest Tybetańczyk, gospodarz tego domu, pan Pasang, a właściwie major Pasang, wysoko postawiony emerytowany żołnierz wojsk indyjskich. Organizacja zajmuje się sierotami z Dardżylingu, a jej głównym celem jest zebranie funduszy na budowę nowego domu dziecka. Hugh, o twarzy swojskiej wariacji na temat Liama Neesona, jest niezwykle przyjacielski i otwarty. Mimo pięćdziesięciu lat chłonie świat z entuzjazmem dziecka. Zadaje mnóstwo pytań, czasami bardzo podstawowych, a kiedy zwróci się mu uwagę na ten fakt, w ramach wyjaśnienia szybko streszcza pół swojego życia. Pośredniczył w handlu nieruchomościami. Miał do tego żyłkę, zarobił majątek i któregoś dnia zrozumiał, że jest bogaty. Również samotny i nieszczęśliwy. Z rozsypaną rodziną i zepsutym zdrowiem ruszył w świat próbując znaleźć sobie jakieś miejsce, a w tym miejscu sens. Jedno i drugie czekało na niego w Dardżylingu.

- To jest Charlie. - mówi Hugh pokazując na płowego chłopca, który siedzi obok niego - Przyjechał dziś popołudniu. Trafił tu przez przypadek, ale jutro idzie uczyć dzieci w sierocińcu. To nasz najlepszy nauczyciel. Od października będzie studentem Oksfordu. W wolnych chwilach pisze poezję. - Charlie po ostatnim zdaniu peszy się, ale zaraz odzyskuje rezon. Jego przemyślaną, brytyjską nonszalancję komicznie uzupełniają brudne ciuchy, rozwalone buty i bałaganiarskie uczesanie. Właśnie kończy mu się "gap year", zwyczajowa przerwa w edukacji, która owocuje rzeszą dziewiętnastolatków poszukujących szczęścia w Azji. Charlie zwiedził już całe Indie i niewiele go zaskakuje. Za to wiele go bawi.

Charlie przedstawia nam ostatniego członka piłkarskiego posiedzenia. Wskazuje na swojego rówieśnika, Brytyjczyka pochodzenia indyjskiego o karnacji ciemniejszej niż tutejsi Hindusi.

- To jest Tetsuo. - mówi i widać jak czerpie przyjemność z naszej konsternacji. Tetsuo nie umie wytłumaczyć skąd ksywa, ale w gruncie rzeczy pasuje jak ulał człowiekowi, którego istnienie wywołuje u lokalnych dzieci skrajny dysonans poznawczy. Jak to nie mówi w hindi? Tetsuo nie jest nam obcy. Widywaliśmy go już na korytarzu naszej piwnicy gdy odwiedzał Catherine. Razem słuchali muzyki z jego laptopa. Przez dzielącą nas cienką ścianę dało się usłyszeć, że ich ulubioną piosenką jest "Homecoming" Kanye Westa i Chrisa Martina. Piosenka, która jest hymnem na cześć Chicago już zawsze kojarzyć mi się będzie z zupełnie innym miastem.

Wieczór trwa dłużej niż ktokolwiek planował. Catherine pojawia się na chwilę po powrocie z wieczoru spędzonego z bliżej nieokreślonymi koleżankami, po czym znika znużona przygodami dnia. Znika również Tetsuo. Siedzimy z Hugh i Charliem, staramy się odpowiedzieć na krepujące pytanie o to czemu nikt nigdy nie słyszał o polskiej muzyce rozrywkowej i próbujemy im wytłumaczyć dlaczego śmieszy nas, że mamy na naszej dyżurnej turystycznej solniczce przylepione zdjęcie wielkiej tępej twarzy Wayne'a Rooney'a.

W nocy, w łóżku błyska mi myśl z czasów dziecięcych wyjazdów, o tym że jakieś potworne fatum ciąży na kolonistach i obozowiczach, które karze w udane grupy dobierać się dopiero na końcu wycieczki. Za trzy dni jedziemy do Sikkimu, tajemniczego królestwa położonego dalej na północ, przy granicy z Chinami. W mojej głowie żal i zadowolenie przeciągają ze sobą linę, aż w końcu wreszcie kołyszą ją do snu.