07/05

Zanim włoski elektryk zniknął zdążył jeszcze powiedzieć, że wraz ze swoją dziewczyną wynieśli się z naszego pokoju ze względu na hałas. Teraz wiemy dokładnie co miał na myśli. Średniowieczne, odizolowane od, tak zwanego, prawdziwego świata centrum Bhaktapuru warczy, huczy i wyje. Podobnie jak w centrach innych zabytkowych miast, cały ruch dostawczy odbywa się tu rankiem i niekoniecznie zostaje załatwiony do południa. 

Gdy wynajmowaliśmy pokój właściciel hotelu zapewnił nas, że istnieje możliwość zjedzenia śniadania na miejscu. Co prawda, ani kuchnia, ani restauracja nie zostały jeszcze ukończone, ale obsługa przygotuje nam co trzeba, o ile nie będziemy specjalnie wydziwiać. Zjeść możemy na dachu budynku. Właściciel mówi: „Zauważyłem, że Europejczycy lubią jeść w otwartych przestrzeniach, na tarasach. Na dachu jest sporo miejsca, są stoliki. Zapraszam.” 

Na dachu hotelu „Himalaya” jemy jajka, tosty i pijemy herbatę. Tu hałas uliczny odbija się od wąskich ulic i strzela pionowo w niebo docierając do nas jedynie echem. Pogoda zmienia się bez ustanku, na przemian jest gorąco, chłodno, deszczowo, przejrzyście, spektakularnie lub zupełnie mrocznie i posępnie. Można tu spędzić cały dzień obserwując jak światło pełźnie po wąskich polnych drogach zboczy Doliny Katmandu. Zamiast tego postanawiamy zobaczyć ją z bliska. 

Najbliższą nam atrakcją turystyczną jest świątynia Changu Narayan, starożytny kompleks budynków poświęcony wcieleniu Wisznu o tym samym imieniu. Miejsce jest stare jak sam kult, tutejsze kamienie leżą tu od 400 r n. e., a wzmianki o świątyni są jeszcze starsze. Zgodnie z legendą Wisznu przybył do Changu przez przypadek. W swojej odwiecznej walce o dobro zabił złego bramina, a że jest to ohydną zbrodnią, wałęsał się bez celu w poczuciu winy, aż w końcu doszedł do Changu, gdzie intruza przez omyłkę głowy pozbawił pustelnik imieniem Sudarsana, który nie rozpoznał boga wcielonego akurat w postać Garudy, pół orła, pół człowieka. Dekapitowany Wisznu poczuł, że wreszcie odkupił swe winy i powiedział, że kto przyjdzie do Changu, ten też poczuje się lepiej. 

Wychodzimy z miasta jedną z bram. Natychmiast czepia się nas ogon młodzieży szkolnej, który wraz z pokonywanymi kilometrami zmienia skład osobowy, ale utrzymuje stałą liczbę członków. Dzieciaki, bogatsze, cwańsze i mniej przyzwyczajone do białych turystów niż ich rówieśnicy ze stolicy, szydzą rzucając w naszą stronę nepalskie wulgaryzmy. Uspokajają się za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawia się ktoś starszy. Krople deszczu, pomimo że nieliczne, i tak rozpuszczają glinianą nawierzchnię pod naszymi stopami. Okolica zapełnia się cegielniami zamieniającymi błoto w budulec kolejnych domów zawsze pęczniejącej Doliny Katmandu. 

Świątynia oraz obrastające ją domostwa znajdują się na szczycie góry. Droga prowadzi serpentynami obrośniętymi gęstymi krzakami. Znikają adoratorzy, cegielnie i błoto. Chmury na chwilę odsłaniają słońce, ale tylko po to, żeby za chwilę mocniej uderzyć deszczem. 

Chowamy się w małej przestrzeni sklepu otwartego w przydrożnym domu. Właściciel bez przeszkód udziela nam schronienia, ale zupełnie nas ignoruje pochłonięty przyrządzaniem masala tea swoim sąsiadom, którzy wstali z łóżka chyba tylko po to, żeby móc się tej herbaty napić. Zauważam imponująco brudne sitko, przez które dziadek rozlewa mleczny wywar do szklanek i natychmiast nachodzi mnie ochota, żeby spróbować mikstury. Ostateczna akceptacja lokalnych standardów higieny popłaca, to najlepsza herbata, jaką dane mi było pić. 


Główna ulica prowadząca do świątyni otoczona jest niskimi domkami, które wyglądają na jeszcze starsze niż te w centrum Bhaktapuru. Mijają nas całe klasy wycieczek szkolnych, białych turystów jest tu niewielu. Sezon powoli się kończy, restauracje pustoszeją, hotele tanieją albo są zamykane. Na ulicy stoi niski krępy człowiek i moknie w deszczu. Gdy przechodzimy pyta czy nie chcemy kupić thanki. Odruchowo mówię nie, ale zachęca nas żebyśmy weszli do sklepu, który jednocześnie jest szkołą i przynajmniej pooglądali. Robi to umiejętnie, nie jest agresywny i nachalny, przemawia do rozsądku. Maria stwierdza, że właściwie chciała przywieźć thankę, więc ustalam z niskim człowiekiem, że zachowujemy prawo do wyjścia bez dokonania zakupu. On przystaje na taki warunek i wpuszcza nas do środka. 

Mijamy kilku chłopców zgarbionych i wpatrzonych w zwoje papieru, trzymających w ręku niewielkie pędzle, pieczołowicie i z namaszczeniem dopracowujących detale obrazków. Thanki mają służyć jako pomoc przy medytacji, ale widać że sam proces twórczy jest już szalenie hipnotyzujący. Wzorów thanek jest kilkanaście, wszystkie posługują się ustalonym kodem ikon, nie ma więc miejsca na zbytnią swobodę artystyczną. Liczy się precyzja, pewna ręka, dobre oko. 

Naganiacz prowadzi nas na zaplecze sklepu. Wchodzimy do niewielkiego, ciemnego pokoju. Ściany obwieszone są wielkimi, złotymi thankami, stół szczelnie zawalony jest zwojami poukładanymi w stosy, rozrzuconymi bezładne, zwiniętymi w rulony, powoli osuwającymi się na ziemię pod naporem coraz nowszych prac produkowanych przez młodych adeptów sztuki. Nasz gospodarz siada po drugiej stronie stołu, i zapala świeczkę, żeby oświetlić eksponaty. Zaraz koło niego zjawia się inny człowiek, większy, łysy, o twarzy surowej, ale oczach łagodnych. Z początku biorę go za ochroniarza lub sprzedawcę, ale szybko zostaję wyprowadzony z błędu – ten człowiek nazywa się Lama, sklep i szkoła należą do jego rodziny. Pochodzą z Tybetu, tu schronili się po chińskiej inwazji, tu pracują i zarabiają fachem, którym rodzina para się od pięciu pokoleń. 

Przechodzimy do omawiania poszczególnych prac walających się po stole. Naganiacz prezentuje nam wybrane wzory, pyta o preferencje i zaraz potem przechodzi do konkretów. Jakość thanki mierzy się doświadczeniem twórcy, rozmiarem obrazu i ceną użytych materiałów. Mała thanka wykonana niepewną ręką ucznia o trzyletnim stażu jest warta dziesiątą część tego, co duża thanka stworzona przez nauczyciela, który użył farby z domieszką prawdziwego złota. Podczas tej dyskusji zauważam, że Lama sparowany z naganiaczem wygląda jak zbir, ale w istocie jest nieśmiałym, cichym i nieco speszonym mężczyzną, który pewnie oddałby nam te obrazki za darmo, gdyby nie fakt, że musi wyżywić syna. 

Po długiej negocjacji, podczas której przywołana zostaje obniżka posezonowa, fakt dostosowania oferty do kupującego, oraz zapewnienie o autentyczności okazji, która się przed nami otwiera, decydujemy się kupić thankę z interesującym nas motywem w średnim rozmiarze i takiej też jakości wykonania. Przy okazji okazuje się, że nie posiadamy wystarczającej gotówki, więc ustalamy, że zostawimy zaliczkę, weźmiemy thankę, a Lama przyjedzie wieczorem pod nasz hotel odebrać resztę pieniędzy. Przez chwilę waham się czy udzielanie komukolwiek informacji o miejscu naszego pobytu jest bezpieczne, ale po chwili dochodzę do wniosku, że równie dobrze mógłbym bać się właściciela naszego hotelu, czy pani recepcjonistki. 

Dobiliśmy targu, uścisnęliśmy sobie dłonie i już chcemy wychodzić, gdy nagle gospodarz, nieoczekiwanie również dla samego siebie, oferuje nam szklankę herbaty. Ruch o tyle bezsensowny, że przecież więcej pieniędzy z nas nie wyciśnie, ale zdaje się, że zwyczajnie i po ludzku zapałał do nas sympatią. Na zewnątrz pada, utarg dzienny został osiągnięty, napijmy się herbaty i pogadajmy o czymkolwiek. 

Rozmawiamy o polityce Nepalu, o uchodźcach z Tybetu, o prawie i galopującej inflacji, o Azji, Europie, reszcie świata. Lama, posiadający znikomą zdolność porozumiewania się po angielsku siłą rzeczy ogranicza się do słuchania i uprzejmych uśmiechów, które wydają się być szczere. Gospodarz utyskuje na deszcz i ubolewa, że nie przyjechaliśmy wcześniej, w sezonie, mniej deszczu, więcej turystów. Mówimy, że deszcz nam nie przeszkadza, a turystów nie lubimy. Śmieje się i przyłącza się do tej deklaracji, ale nadmienia, że mimo wszystko spóźniliśmy się na święta, podczas których w formie celebracji jest również palenie dużej ilości haszyszu. Haszysz, jak twierdzi, jest towarem luksusowym. Krzaki marihuany mieszkańcy hodują na własny użytek w przydomowych ogródkach, ale prawdziwy haszysz można zdobyć jedynie za duże pieniądze i w dużych miastach. Święto, na które się spóźniliśmy, ułatwia zdobycie używki. Mówię gospodarzowi, że została nam resztka tego pożądanego przezeń towaru, a że niebawem przekroczymy nepalską granicę, więc żeby nie zagłębiać się w skomplikowane kwestie celne mogę, dla spokoju ducha, oddać mu to, co mamy. Zapalają mu się oczy, twierdzi że zrewanżuje się domowymi plonami. Ustalamy, że Lama przyjedzie popołudniu po pieniądze i przy okazji zabierze kłopotliwy pakunek. 

Deszcz ustał. Żegnamy się z mężczyznami i idziemy zobaczyć świątynię. Po przekroczeniu bramy wchodzimy na niewielki dziedziniec. Tak jak w przypadku większości tutejszych obiektów kultu, nie ma tu jednego konkretnego ołtarza, ale raczej luźny zbiór małych świątyń, posągów, skromnych pomieszczeń. Wszystko to rozrzucone jest po placu w przypadkowy sposób, nierzadko kilka bóstw czczonych jest jednocześnie przy jednym kamieniu. 


Pogoda przegoniła ostatnich turystów. Posągi i płaskorzeźby świeżo skąpane deszczem wyglądają jakby ktoś specjalnie przygotował je na nasze przybycie. Pośrodku architektonicznego bałaganu kilka psów rozszarpuje jakieś łachmany. Robią to dla zabawy, ale czasem tracą rezon, robią się napastliwe i gryzą się bez opamiętania.


Ta pierwotna żądza krwi zdaje się być w zgodzie z samymi posągami, wśród których największe wrażenie robi niewielki wizerunek bogini Ćhinnamasta, która, jak wierzą Hinduiści, własnoręcznie pozbawiła się głowy. Dla niejakiej równowagi są tu również płaskorzeźby przedstawiające rozmaite erotyczne trójkątne układy. 


Znużeni nie zastanawiamy się nad wyborem restauracji i jemy w lokalu najbliższym świątyni. To oczywisty turystyczny błąd. Czekamy długo, jedzenie jest niespecjalne, brakuje niektórych składników, które były wymienione w menu, za to do rachunku doliczone jest dziesięć procent za obsługę. Nie chce nam się kłócić, w ogóle niewiele nam się już chce, więc wraz z przypadkową wycieczką szkolną wsiadamy do autobusu, który jedzie w kierunku Bhaktapuru. 

Odpoczywamy w hotelu. Rozmawiam z właścicielem, mężczyzną w moim wieku, który opowiada mi że pieniądze zarobił w Dosze, stolicy Kataru, częstej zarobkowej destynacji bezrobotnych Nepalczyków. Po powrocie kupił zrujnowany budynek w centrum Bhaktapuru, przeprowadził gruntowny remont i teraz modli się o gości. To jego pierwszy sezon, a my jesteśmy jednymi z pierwszych gości. Chwalę jego zaradność, co ewidentnie go cieszy. Wspominam, że ekstremalne różnice w zarobkach działają na jego korzyść. Nie zawsze, nie wszędzie, stwierdza. Wylesienie Nepalu jest tak poważne, że cena surowców jest astronomiczna. Jedna drewniana belka stropowa w przeliczeniu kosztuje go sto pięćdziesiąt złotych. Belek stropowych jest po trzydzieści na piętro, piętra są cztery. A teraz dolicz sobie wykończenie każdej z dwudziestu łazienek ceramiką sprowadzaną z Indii. 

Zaraz przed zapadnięciem zmroku przyjeżdża do nas Lama. Pojawia się uśmiechnięty i tradycyjnie nieco speszony, co komicznie łączy się z faktem, że dosiada nowoczesny skuter, ma na głowie kask i przyjechał odebrać spory plik pieniędzy. Skrępowany czysto interesownym spotkaniem z marszu proponuje herbatę na Durbarze. Przystajemy na propozycję i przemieszczamy się sto metrów w kierunku centrum. 

Siadamy na murku przed dyskretnym sklepikiem, którego przypadkowy turysta nie ma prawa dojrzeć, gównie z powodu zasłony dymnej w postaci chmary Nepalczyków i Tybetańczyków kręcących się przed wejściem. Lama bawi się ze swoim dwuletnim synem, przedstawia go nam, i stara się podtrzymać konwersację, ale ciągły ruch ludzi, energia syna i bariera lingwistyczna nie pozwalają na lepsza komunikację. W zamian za to rozkoszujemy się przyjęciem do grona lokalnych rezydentów. Tu, gdzie siedzimy, widać jak turyści krążą dookoła Durbaru i nawet przez myśl im nie przejdzie, żeby pójść w ten ciemny zaułek w rogu, opanowany przez rdzennych mieszkańców miasta. 

Lama musi już jechać. Zapada zmrok, a on ma całą rodzinę na głowie. Pytamy czy zna dobre miejsce z samosami. Potwierdza i każe nam wsiąść z nim i jego synem na skuter. Marysia wsiada, ja widząc już trzy osoby na siedzeniu pojazdu postanawiam podążyć za nimi na piechotę. Chwilę potem prawie ich gubię, ale znajduję stojących pod obskurnym sklepikiem o niewiadomym profilu usług. Lama prowadzi nas na zaplecze. Chmara ludzi siedzi przy brudnych stolikach, obok nich stoi kucharz, przy nim stoi gar starego oleju i całe sterty różnych rzeczy usmażonych na głębokim tłuszczu. Zabieramy kilka potraw, bardziej eksperymentalnych niż zazwyczaj, żegnamy się z Lamą i siadamy do jedzenia przy ulicy. 

Słodkie nepalskie przekąski są kompletnie nie do zaakceptowania. Po kilku próbach przekonania najpierw kubków smakowych do wytrzymania takiej ilości cukru, a potem żołądka, który nie chce się zgodzić na stary tłuszcz, poddajemy walkę i wracamy do hotelu. Zapadł już zupełny zmrok. Robimy kilka kroków i wtedy znika prąd.

Przerwa w dostawie prądu pogrąża miasto w wybiórczej ciemności. Gdzieniegdzie mrok rozświetlany jest świeczką, lampą na paliwo albo niebieskim palnikiem gazu podgrzewającego garnek z jedzeniem. Zdaje się, że trwa jakieś święto. Ludzie wylegli przed domy liczniej niż zazwyczaj. Siedzą w grupach, których skraje nikną zanurzone w ciemności. Niewiele widać, ale dużo słychać. Ludzie rozmawiają, śmieją się. Brak prądu wygląda na zaplanowany, jakby ktoś chciał im ułatwić nawiązywanie kontaktu. Zbliżamy się do centrum, z którego płynie hałas. Po dojściu na miejsce okazuje się, że pod świątyniami zgromadzili się Newarowie


Ciemno. Newarowie w kilkunastoosobowych grupkach złożonych ze starszych mężczyzn siedzą przy świątyniach pod zadaszeniami. Oświetlani są blaskiem kilku chybotliwych płomieni. Większość Newarów posiada jakiś przedmiot wydający dźwięk: bębenek, dzwonek, grzechotkę. Siedzą z zaplecionymi nogami, pogrążeni w transie inkantują święte pieśni kiwając się rytmicznie w tył i przód. Pieśni są jakby pozbawione słów, to rytmicznie powtarzane monosylaby o różnym natężeniu głośności. Raz na jakiś czas któryś z modlących się zacznie krzyczeć głośniej, wówczas inni dołączają się do jego rytmu. Ludzi, grup, głosów jest tak wiele, że powstaje kakofonia, jednostajny hałas ludzkich krzyków. 

Spektakl oszałamia. Stoimy z rozdziawionymi buziami. Dochodzimy do siebie po chwili, Maria wyciąga komórkę, żeby nagrać śpiew Newarów. Pierwsze podejście jest fiaskiem, stoi zbyt blisko grupy i poziom hałasu zapełnia cały rejestr mikrofonu. Dopiero dziesięć kroków wstecz pozwala rozróżnić poszczególne dźwięki. 


Idziemy spać, ale przed snem długo patrzymy na świat przez hotelowe okno. Okno jest niskie i niewygodne. Z zewnątrz musimy wyglądać jak para dzieci, która wychyla się, żeby zobaczyć w całej wspaniałości wystawę jakiegoś wyimaginowanego sklepu z cukierkami.