13/05

Z każdym kolejnym dniem wsiąka się coraz głębiej. Wieczna mgła otula rzeczywistość nierealnym kokonem, który wygładza krawędzie, rozmydla kolory, amortyzuje percepcję. Jej stałość jest jak sen, wiadomo że świat nie powinien tak wyglądać, ale nie wiadomo jak wygląda naprawdę. Znajomy, który był w Dardżylingu kilka lat wcześniej, pisze w liście: "jeśli nie będziecie mieli nic do roboty zawsze można odwiedzić tutejsze zoo". W tym zdaniu zawarta jest ważna informacja. On również utknął i szukał rozrywek. Nie znosimy zoo, ale ile można siedzieć i patrzyć w mleczną dal? Pójdziemy tam po śniadaniu.


- Hello.
- Hello. Two milk teas please.
- Momo?
- No! No momo. Two milk teas. - Kawalarz w budce nie marnuje okazji do żartu. Pijemy słodkie herbaty i patrzymy na ruch uliczny sprzedawców, kupujących, naganiaczy i naciągaczy. Po dachach nad stadniną kucyków skacze małpa. Staje na tle billboardu, który twarzą pięknej Hinduski reklamuje bank. Małpa zażera owoc ukradziony ze straganu i wyrzuca łupiny na drogę. Twarz modelki nawet nie drgnie.


Przy wejściu do zoo ustawiona jest budka strażnika i wykrywacz metalu, który nie działa, ale za to kanalizuje przepływ ludzi w wąski, łatwy do ogarnięcia wzrokiem strumień. Żeby robić zdjęcia w zoo trzeba dopłacić małą sumę, ale że kraty na fotografiach są mało nęcące, to aparat trafia do plecaka. Zaraz potem natrafiamy na Izraelczyka, którego poznaliśmy na dworcu w Katmandu. Zwiedza zoo z kolegą. Chwalą się, że oszukali strażnika, nie zapłacili za aparat, a robią zdjęcia. Dzięki temu są jakąś złotówkę do przodu. Czuję jak nadciąga fala żartów o Żydach i pieniądzach, ale zaciskam zęby. Pytam jak minęła mu podróż. Niedobrze. Tam, gdzie pojechał, nie było żadnej granicy.

Zoo w Dardżylingu ma swoją chlubę w postaci dużej rodziny czerwonych pand. Lista placówek, które zdołały utrzymać je w zdrowiu nie jest wielka, choć akurat jest na niej zoo krakowskie. Panda czerwona wygląda raczej jak szop niż niedźwiedź. Kursuje nerwowo tam i z powrotem po scenografii ułożonej z gałęzi. Jej pocieszny ryjek nie licuje z agresywnym spojrzeniem.

Zwierzęta w zoo dzielą się na dwie grupy. Te zdołowane oraz te agresywne. Do grupy pierwszej zaliczają się langury, które siedzą nieruchomo na drzewach i tulą swoje potomstwo. Małe wciska głowę jak najgłębiej w futro rodzica, a ten w niemym wyrzucie wodzi wzrokiem za grupami odwiedzających. Tygrys też leży. Tak samo wilki, irbis i pantera. Grupa druga to wspomniane czerwone pandy, ale przede wszystkim niedźwiedź himalajski. Maleńki, w porównaniu z tym co znamy z naszych lasów, za to wiecznie pobudzony, niepokojąco szybki i bardzo wściekły. Od ludzi oddziela go fosa. Pewnie kiedyś zbierze wystarczająco dużo siły i nawet jeśli miałby przy skoku zwalić się rowu, to i tak zabierze ze sobą trójkę hinduskich dzieci, które wrzeszczą i zaczepiają go wyciągając rączki.

Jedynie ptaki kurowate Himalajów są zadowolone z paszy i klatki. Puszą się przy karmnikach i świecą po oczach tłustym złotem piór.

Przy alejce po drugiej stronie góry przycupnęli drobni handlarze liczący na zysk z wygłodniałych turystów opuszczających zoo. Przy stoisku z momo zatrzymał się jakiś motocyklista i grupa lokalnych gimnazjalistek w charakterystycznych uniformach. Jedzą z talerzy złożonych z liści. Maczają pierogi w czerwonym sosie, który dostali od sprzedawcy. Sos jest bardzo ostry, więc alejką roznosi się koncert syknięć powietrza zasysanego przez sparzone usta. Podejmujemy wyzwanie. Momo są świetne, co nie dziwi, wszak jedzą je lokalni. Sos natomiast nie mieści się na europejskiej skali doznań cielesnych i nie opisują go żadne znane mi słowa.


Łazimy bez celu po alejkach. Mgła gęstnieje, zapada zmrok. Robi się melancholijnie, a to oznacza że czas na piwo. Indie, czy też jak chcą lokalni Gorkhaland, rządzi się swoimi prawami i idąc w sukurs postępującemu alkoholizmowi bezrobotnych mas zostały ustanowione tak zwane „suche dni”. Dziś wypada jeden z nich. Sklep monopolowy i bary są nieczynne. Prohibicja, jak to ma w zwyczaju, wzmaga pragnienie, więc wracamy do domu ze spuszczonymi głowami. Nagle widzimy, że na piętrze budynku stojącego przy alejce świeci się neon z napisem „Restaurant”. Z wewnątrz dochodzą odgłosy imprezy.

Knajpa stoi zaraz przy targu i stajni, co oznacza że przede wszystkim obsługuje okolicznych sprzedawców i pracowników. Żeby do niej wejść trzeba przejść przez korytarz, a potem schodami do góry. Ciemne przestrzenie rozświetla czerwone światło papierowego lampionu. Jest brudno, brzydko i późno, a hałas który rozbrzmiewa z góry ma brzmienie gdzieś na pograniczu zabawy i awantury. Wychodzimy na piętro i docieramy do przedsionka lokalu. Wtem z wewnątrz z impetem wypada niewielki nepalski mężczyzna. Jest całkowicie zawalony. Za nim kroczy rosły facet. Pijak wpada na ścianę, ześlizguje się z niej i kładzie się nieprzytomny na podłodze. Mięśniak stoi i cierpliwie obserwuje, czy kolega zajął właściwą pozycję. Marysia ignoruje scenę i z gracją baletnicy stawia duży krok nad nieprzytomnym ciałem. Zagląda do wnętrza restauracji i widząc dziesięciu pijanych w sztok Nepalczyków obrabiających butelkę pozbawioną etykiety krzyczy do mnie: „Hej! Tu mają piwo!”


Wnętrze do królestwo plastiku, tandety i miernych programów Nepalo disco sączących się z niewielkiego telewizora. Pijane towarzystwo ignoruje nas, choć czuć że nastrój nieco stężał odkąd biali siadli obok. Podchodzi do nas kelnerka, zapewne właścicielka, o znajomych przykurczonych powolnych ruchach kobiety w bardzo zaawansowanym stadium choroby alkoholowej. Potwierdza, że ma piwo, po czym znika na pół godziny i wraca z dwiema butelkami wydębionymi z zamkniętego sklepowego magazynu należącego do sąsiada. Przebija cenę sklepową dwukrotnie, po czym wraca do libacji, która odbywa się za naszymi plecami. Piwo nazywa się „Hit”, warzone jest w Sikkim Brewery i przeznaczone jest do sprzedaży jedynie na terenie Sikkimu. Smakuje gliceryną. Posiada wysoką zawartość alkoholu, co jest jego jedyną zaletą. Gdyby nie niska temperatura byłoby niepijalne. Niezależnie od tego wchodzi wyśmienicie i w zdumiewający sposób pasuje do pijackich awantur oraz samotnego mężczyzny, który stolik obok zamówił coś do jedzenia i teraz tego bardzo żałuje.


Wychodzimy po jednym i żegnamy się z właścicielką. Jej wzrok zdradza, że nie będzie jutro posiadać wspomnienia naszych odwiedzin. Dziadek ze sklepowej budki pod domem krzyczy do nas "Namaste, sir!". Kupujemy u niego cukierki toffi i zjadamy je siedząc przy stołach zasłanych ceratą.