20/04


Rano budzi nas blask słońca odbitego od śnieżnych zboczy gór. Światło jest totalne i wszechmogące. Jesteśmy zdani na jego łaskę i nie ma sensu jakikolwiek sprzeciw, wstajemy i, czy chcemy tego czy nie, jesteśmy szczęśliwi, jesteśmy wyspani. Z wieczornego lęku został jedynie szacunek do majestatu monstrualnych skał wystających zza rogu. 

Do Sanktuarium Annapurny zostały dwa dni drogi. Jedząc śniadanie obserwujemy trasę, której połowa rysuje się przed nami na stokach. Czekają nas bambusowe lasy, tropikalne dżungle i skalne pustkowia.

Ubieramy plecaki i przyglądamy się boisku, które zostało usypane na przekór górom. Wyobrażamy sobie jak chłopcy grają w nogę, a piłka wypada im za siatkę i leci w dół zbocza. "Młody, skaczesz po piłkę." Młody skacze i już nigdy nie wraca.


Fauna kumka i bzyczy. Gęsto tu i duszno, ale scenografia jest na tyle nowa, że nie nuży, a zachęca do dalszego doświadczania. Idziemy. Wypijamy litry wody, robimy przystanki przy każdym większym podejściu, chowamy się przed deszczem w bambusowym zagajniku. 

Z gęstwiny lasu wychodzi na drogę jeden potężny langur, widzi nas, ale uznaje, że nie jesteśmy zagrożeniem. Daje sygnał innym członkom stada, które wisi w bezruchu w koronach drzew. Mniejsze langury, różnej płci i wieku przerzucają się na drugą stronę szlaku do zieleńszej części lasu, żeby móc w spokoju upychać liśćmi swoje małe czarne ryje. Część stada zostaje po drugiej stronie drogi, czekając na ewentualny sygnał do odwrotu. Langur przy ścieżce ignoruje nas i wraca na drzewo, ale trzyma się blisko trasy rozglądając się na boki. Tymczasem u góry najgłośniej żeruje jeszcze większy od niego osobnik alfa stada. 

Podobno langury nocujące w buszu są w stanie wystawić wartę, która funkcjonuje jak system monitoringu, który ma na celu ciągłe dostarczanie najświeższych informacji dotyczących aktualnej lokalizacji najbliższych stadu tygrysów. Langury są święte dla hinduistów, ponieważ są wcieleniem bożka Hanumana, który, najogólniej mówiąc, ma być do pomocy w codziennym znoju i przynosić szczęście. Podobną rolę spełnia jego kolega, Ganesha, który stoi w każdym domu i jest nawet patronem tego tekstu, albo jego tłem, w zależności jak na to patrzeć. 

Langury są również święte dla mnie, bo przypadkowo dostrzeżony spektakl w wykonaniu grupy kobiet i dzieci pod przywództwem samca z najwyższego drzewa strzeżonych przez skauta na drodze jest wyższą formą organizacji życia niż to, co przeważnie jest mi dane oglądać wśród moich pobratymców. 

Chhomrong był ostatnią wsią na szlaku. Reszta miejsc, które posiadają mało wybredne nazwy w rodzaju Himalaya, Panorama, albo Bamboo, to grupy dwóch, czasem trzech schronisk. W środku na stałe mieszkają szefowie przybytków, którzy przeważnie są mali, szybcy, żylaści i doskonale zorientowani, co do składu osobowego ludzi na szlaku. Skład osobowy również ulega zmianie. Zupełnie znikają grubi Amerykanie, rodziny z dziećmi i niedzielni turyści. W Himalaya spotykamy Australijczyków, Niemców i Szwedów, którzy mają kurtki puchowe, profesjonalne buty, goreteksowe spodnie i przemieszczają się z miejsca na miejsce z przewodnikami i tragarzami. 

Wieczorem robi się zimno, ale jesteśmy bardzo brudni, więc decydujemy się na prysznic. W paździerzowej klitce stoi przepływowy ogrzewacz wody podpięty do butli z gazem. W ścianie jest wyrwa, która służy jako zupełnie zbędne okno. W wyrwie wisi kawałek grubego plastiku, który, mimo swej wagi, frywolnie powiewa na lodowatym wietrze. Najtrudniejszy moment prysznica, to podjęcie decyzji o wyłączeniu gorącej wody. Zanim zdążysz sięgnąć po ręcznik już doskonale odczuwasz strukturę swoich przemrożonych kości. 

Przy ogromnym stole w schronisku siada piętnaście osób. Większość ma około pięćdziesięciu lat, osoby młodsze są w mniejszości. Niektóre kobiety podchodzą do Marysi i z pewnym przejęciem pytają: „Słyszałam, że brałaś prysznic. Jak było?” Miło, serdecznie, wręcz rodzinnie. Gdzieś miga mi śmiesznie ubrana Holenderka, która w dziwaczny i sympatyczny sposób odstaje od reszty. Jest bardzo zimno. Wszyscy mają ubrane rękawiczki, ale nie zamawiamy grzejnika naftowego, bo kosztuje majątek. Wdaję się w rozmowę z Australijczykami pytając o filmy, które mogliby polecić. Po chwili dochodzą do tego, że najbardziej podobał im się ten film Petera Weira o Polakach, którzy doszli na piechotę do Indii. 


Himalaya jest przytulona do tych samych potężnych ścian skalnych, które do tej pory wyzierały na nas zza rogu. Teraz są na wyciągnięcie ręki, lecz to nie czyni ich wcale sympatyczniejszymi. Z braku miejsc zostajemy z Marysią rozdzieleni do dwóch różnych pokoi. Ja śpię z zabawnymi Niemcami, a Maryś ze Szwedami. Przed snem myślę o górach na tyle intensywnie, że mam wrażenie, że to one myślą o mnie. 

Budzę się punktualnie o północy. Jestem zdenerwowany i w zwierzęcy sposób bezrozumny. Waruję chwilę w kucki na łóżku i bezskutecznie staram się zasnąć. Serce bije mi szybko, mózg za to nie pracuje wcale. Staram się zrozumieć co się dzieje, racjonalizuję, że to choroba wysokogórska, ale jesteśmy na wysokości trzech tysięcy metrów i jest to praktycznie niemożliwe. Ubieram się cicho, żeby nie zbudzić Niemców i wychodzę przed schronisko. 

Noc jest bardzo jasna, mroźna i zdumiewająco piękna. Jest tak cicho, że słyszę własne wystraszone serce. Góry zdają się wyraźniejsze niż w dzień. Patrzę na nie, one patrzą na mnie i tak spędzam około dwóch godzin, po prostu stojąc i gapiąc się na skały w bezsłownej modlitwie. 

Wracam do łóżka, Niemka wstaje żeby się wysikać. Patrzy na mnie i mówi, że może mi dać paracetamol, jeśli mam gorączkę. Mówię, że nie wiem co mam, ale dziękuję za troskę. 

Zasypiam zaskakująco spokojny.