09/05


Autobus na granicę będzie jechał w nocy, więc mamy czas. Wykorzystujemy naszą dobę hotelową do końca. Z dachu budynku bez pośpiechu przyglądamy się ruchom Bhaktapuru. Wypijamy ostatnie lassi, żegnamy się z zaprzyjaźnionym już właścicielem i idziemy w kierunku dworca. 

Z powrotnego autobusu do Katmandu, z którego tak jak i poprzednio sterczą głowy kobiet chorych od bujania, widzimy coś, co nam wcześniej umknęło. Od wschodu do stolicy Nepalu prowadzi szeroka, majestatyczna i całkowicie nietutejsza czteropasmówka. Kierowcy natychmiastowo cywilizują się, ustawiają w rzędy i zachowują zupełnie niezgodnie ze swoją naturą. Obok nas przejeżdża biały turysta, który omyłkowo wylądował tu na rowerze. Wygląda jak kosmita.

Dojeżdżamy pod Ratna Park, przechodzimy z tłumu autobusowego w tłum uliczny i obładowani plecakami powoli brniemy do głównego dworca. Pośpiechu nie ma, mimo najszczerszych chęci będziemy tam o wiele za wcześnie. 

Docieramy na miejsce. Potężna płyta dworca wita nas tłumem utopionym w popołudniowym rozleniwieniu. Manewrujemy, prosimy o pomoc i w końcu siadamy obok czegoś, co przypomina punkt startowy autobusów dalekobieżnych. Dookoła koczuje kilku znudzonych podróżnych z nadmiarową ilością bagaży luźno rozrzuconych dookoła zajętego stanowiska. Widząc stojące autobusy z tablicami Kakarbhitta odmienionymi na tysiąc różnych sposobów szukam numeru, który zgadza się z wypisanym na moim bilecie. Umawialiśmy się z pośrednikiem, że autobus będzie wyższej klasy, żeby łatwiej było nam przeżyć podróż, której pierwszy etap trwać będzie jakieś czternaście godzin. W końcu znajduję właściwą rejestrację. Dumnie nosi ją pojazd absolutnie niczym nie różniący się od pozostałych. Moja wina, myślę, uwierzyłem że w ogóle istnieją gorsze i lepsze środki transportu. 

Żołądki znowu się rozstroiły. Żeby nie umrzeć z głodu, ale też nie odczuwać nieustannej potrzeby wizyty w ubikacji zaopatrzyliśmy się w kiść bananów. Wpadam jeszcze na pomysł, że dobrym uzupełnieniem diety będzie czekolada, najlepiej gorzka, więc ruszam w samotną eskapadę dookoła dworca. Bud, budek, kanciap, kartonów i szop jest mnogość, wszystkie oferują to samo, w każdym jest orkiestra przeróżnych przekąsek. W żadnym nie ma czekolady. Znajduję jedynie jakąś pośrednią formę w postaci batoników. Dla zabicia czasu zaczynam głowić się gdzie są najbliższe plantacje kakaowca i jak wpływa to na import słodyczy, oraz układam z tego teoretyczny model gry komputerowej symulującej handel zagraniczny niewielkiego państwa w sercu Azji. 

Ubikacja dworcowa. Przy wejściu armia babć klozetowych, ale także dziadków i chyba wujków. Może siostrzeńców. Wewnątrz ciemno. Że śmierdzi to oczywiste. Gdy oczy przyzwyczajają się do mroku zaczynam dostrzegać detale konstrukcji. Przy ścianach umieszczone są długie rynny na wysokości podłogi. Sika się doń z pozycji stojącej i nie zważa na efekty uboczne, czyli precyzję strumienia. Klnę na głos, przyszedłem tu w sandałach. 

Nudy. Chowamy się w cieniu mikrego drzewka. Lokalni zagajają, ale bez polotu. Przyszedł jakiś biały człowiek, chyba z Izraela. Ma zasadniczy problem, posiada bilet na autobus, który również jedzie do miasta na granicy, tyle że jakiegoś zupełnie nieznanego, ani nam, ani nikomu ze współtowarzyszy dworcowych kontemplacji. Izraelczyk wie z wiarygodnych źródeł, że to najlepsze przejście graniczne. W końcu, również z naszą pomocą, udaje mu się znaleźć odpowiedni autobus. Godzinę wyjazdu mamy podobną, więc Izraelczyk szwenda się teraz jak i ja, od budek z jedzeniem, przez ubikację publiczną, do tej miernej imitacji drzewa. Koniec końców zaprzyjaźnia się ze starszym Nepalczykiem, z którym prowadzi długą i neurotyczną dyskusję o nepalsko-indysjkich przejściach granicznych. 

W końcu wchodzimy na pokład autobusu. Jest komplet, rzecz jasna, inaczej pewnie nigdzie byśmy nie jechali. Ciasnota przytłacza. Pomiędzy rzędami krzeseł pionowo idą dwie stalowe rury. Gdy wychodzę na dach przypiąć bagaże myślę, że pewnie właśnie po to są, żeby utrzymywać napór tych ludzi i ich ładunków. Jednych i drugich jest bardzo dużo, są tu podróżni przyjeżdżający bezpośrednio z lotniska. Mają ze sobą dary: telewizory, konsole do gier, odtwarzacze DVD i Blu Ray w kartonowych pudłach, na których flamastrem stoi napisane Doha

Gdy już wszyscy się usadowią wtedy do środka wchodzą żebracy. Głównie dzieci w łachmanach, kładą się na ziemi, robią sceny, lamentują, chwytają za ręce i patrzą głęboko w oczy. To ostatnie wydaje się błędem, właśnie po oczach widać, że dzieci nie zawsze są biedne, za to zawsze przebiegłe. Nawet złośliwe. Gdy sąsiadująca z nami, orientalnie wyglądająca para głośno odmawia współpracy, jedno z dzieci urządza spektakl błagań tak przesadzony, że spotyka się z żywiołowym aplauzem pozostałych żebraków. 

Wyjeżdżamy dwie godziny przed zmrokiem. Ruch stolicy dławi naszą podróż. Do granic miasta zbliżamy się gdy horyzont szarzeje. Zatrzymuje nas wojsko. Do środka wchodzi młoda służbistka. Przygląda się twarzom, szuka kogoś Jej wątpliwości budzi orientalna para. Służbistka wychodzi i wraca z kolegami. Porównują dziewczynę ze zdjęciem, które przynieśli. Chłopak tłumaczy coś nerwowo, sytuacja jest napięta i widać, że wojskowi stają przed dylematem. W końcu pozwalają nam odjechać. Para długo dochodzi do siebie po incydencie. 

Zaraz za miastem zatrzymujemy się w pierwszej z brzegu dhabie. Przy sąsiedniej budzie zatrzymał się autobus wiozący Izraelczyka. Widzę go jak wychodzi na pobliskie niewielkie wzniesienie, a razem z nim idzie starszy Nepalczyk, z którym zaprzyjaźnił się na dworcu. Pokazują palcami coś nieokreślonego na horyzoncie, jakieś wyobrażone ogólne położenie najważniejszych przejść granicznych między Nepalem i Indiami. 

Nie jemy, bo żołądki postawione w stan alarmowy z trudem przyjmują wiezione przez nas banany. Współpasażerka pyta nas uprzejmie czemu im nie towarzyszymy, przecież jedzenie jest dobre. Staramy się wytłumaczyć naszą sytuację, ale widać, że wszystko co rozumie, to fakt że boimy się przydrożnego żarcia. Zapada zmrok. Karaluchy idą po niskim murku w stronę kuchni. Wsiadamy do autobusu i odjeżdżamy. 

Kotlina Katmandu znajduje się na wysokości 1300 m.n.p.m. i ma kształt zbliżony do koła o średnicy dwudziestu kilometrów. Najlepsza pod względem przejezdności jest droga prowadząca na południe znana pod nazwą Tribhuvan Highway. Odległości, które w linii prostej dzieli trzydzieści kilometrów, Tribhuvan łączy serpentynami o długości powyżej stu. Zaraz za górami gwałtownie zaczyna się nizinny pas Teraju, płaski jak stół. Oznacza to, że żeby wyjechać z Kotliny trzeba się wspiąć około pół kilometra w górę, a potem zjechać niecałe dwa kilometry w dół .

 
Zaczynamy naszą wspinaczkę gdy zmrok zapadł już na dobre. Korki i serpentyny usypiają naszą czujność, ale po paru zakrętach osiągamy najwyższy punkt wzniesienia i od teraz jedziemy już tylko w dół. Wtedy z przerażeniem odkrywam w jakim jesteśmy położeniu.

Jest ciemno. Autobus przechyla się do przodu o czterdzieści pięć stopni. Przeładowany dach obciąża przód pojazdu dodając nam tempa. Kierowca wydaje się jednocześnie trzymać gaz i hamulec. Na liczniku figurują jakieś chore liczby. Ścigamy się z innymi tirami i autobusami na drodze. Wyprzedzamy je na zakrętach, zresztą, tu nie ma nic innego niż zakręty. Droga, wypłukana monsunowymi deszczami, naprzemiennie kończy się i zaczyna,. Wyrwy w nawierzchni nie są żadnym powodem do zmiany prędkości. Każdy, kto nie trzyma się fotela, wali z hukiem głową o dach. Hamulce piszczą cały czas, opony trą o pozostałości asfaltu, metalowe rury stękają od naprężeń konstrukcji. Pudełko wydaje się teraz bardzo liche, może się rozpaść w dowolnym momencie. Na drodze nie ma świateł, w ułamkach sekund widać tylko jakieś fragmenty kształtów. Mijamy je na milimetry. Ciągle przyspieszamy, kierowca za punkt honoru wziął sobie wyprzedzenie innego autobusu pasażerskiego, który zdaje się świadomie uczestniczyć w tym obłąkanym wyścigu. Wtedy w sąsiednią górę wali piorun. Blask błyskawicy rozświetla otchłań urwiska, które otwiera się pod serpentynami. Zaczyna padać deszcz. Przyspieszamy. 

Jestem przekonany, że tak właśnie kończy się życie. Najpierw pisk opon, potem chwila ciszy, górski wiatr wpadający przez okna, potem wrzask giętego metalu. Okazuje się nagle, co zawsze podejrzewałem, że jestem głęboko religijnym człowiekiem. Zaczynam się modlić, improwizuję słowa, robię obietnice. Wyraźnie widzę czego zabraknie mi w takiej śmierci, czego będzie mi żal, co w tym wszystkim jeszcze jest dla mnie istotne. Krzyczę, ale w hałasie mnie nie słychać. Maria siedzi po mojej prawej, blada, przerażona, spokojna. Pogodzona. 

Nie umiem powiedzieć kiedy się kończy. Po prostu nagle robi się płasko i już tylko podskakujmy na wyrwach w asfalcie. Ludzie na siedzeniu przede mną zasnęli, autobus skacze, a oni walą głowami o dach. Widzę, że kurczowo trzymam jedną z pionowych rurek. Czyli podtrzymują nie tylko dach autobusu, ale również jego pasażerów. Czas płynie, ale staje się bezkształtny, zawieszony w próżni. Jedziemy przez noc. Robi się pusto. Jest lepko z gorąca. Bardzo powoli schnie na mnie pot. 

Wszyscy zasnęli. Jedziemy przez pustkowie. Czasem światło padnie na jakąś chałupę, przeważnie tak tanią i prostą, że wydaje się jakbyśmy odbyli podróż w czasie. Gdzieś pośrodku tej nicości łapiemy gumę. Autobus zatrzymuje się, kilka osób idzie się wysikać. Wychodzę z nimi. 

Stoimy obok drogi. Jest ciepło. Wiatr wzbija tumany kurzu, który wpada w oczy. Dookoła stoi kilka domów oświetlonych od frontu małymi latarniami. Jest środek nocy, ale niektórzy właściciele domów wcale nie śpią. Siedzą nieruchomo przed drzwiami gapiąc się w przestrzeń. Wszystko niknie w gęstej czerni. Kierowca wraz z jednym z mieszkańców bez słów demontują zepsute koło. Ustawiają je na prowizorycznym zydlu, zmieniają oponę i zaczynają coś spawać. Blade migotliwe błyski krótkimi seriami rozświetlają ich twarze, suchą ziemię, tylni zderzak zakurzonego autobusu. Nad głowami zaczynają krążyć ćmy. Koło mnie staje jeden z pasażerów, obserwuje przez chwilę tę scenę, po czym bez słowa wchodzi do autobusu. Mężczyźni kończą naprawiać koło i montują je w pojeździe. Kierowca gestem zaprasza mnie do środka. Wchodzę, siadam i zasypiam.