14/04



Przez dwanaście godzin Marysia śni o wszystkim. Śni również o samolotach, pociągach i autobusach. Budzi się popołudniu i nie umie rozpoznać pokoju, w którym leży. „Ale jaja. Śniło mi się, że jestem w Nepalu” myśli, siada na łóżku i rozgląda się. Za oknem stoi na straży potężna Machhapuchhare. Marysia otwiera buzię i podejmuje próbę oswojenia rzeczywistości za pomocą staropolskiego: „O kurwa!”.

Jest czternasta. Pobudka rześka niczym wyjście ze stanu hibernacji. Prysznic nie pomaga, góra jak stała, tak stoi. Ustalamy, że należy nam się dzień pozbawiony wydarzeń. Może jutro przywitamy górę eleganckim „dzień dobry”, a góra życzliwie nam odpowie.

Komercja Lakeside rozczarowuje i bezcelowym jawi się trud włożony w wyprawę; jakby człowiek spędził tydzień w podróży przez Zakopiankę. Obiad kosztuje piętnaście złotych, piwo kosztuje piętnaście złotych, wyjazd łódką na jezioro Phewa kosztuje piętnaście złotych. Sypie nam się budżet dzienny, a w okolicy nie widać zbyt wielu atrakcji powstałych z myślą o biedakach.


Biali bujają się po ulicy jak na wyprzedaży Domu Handlowego „Trzecie Oko”. Wszyscy mają dredy, lniane koszule, kolorowe szerokie spodnie, bawełniane kaszkiety, naszyjniki, sygnety, opaski, bransoletki. Wygrywa ten kto ma najbardziej pojebane sandały. Opasłą wisienką na torcie są grubi Amerykanie, którzy wyglądają na świeżo zrzuconych z taczek pchanych przez żylastych Nepalczyków.

Nepalczycy, w przeciwieństwie do górali z Krupówek, w bratobójczej walce o turystyczny pieniądz zachowują wdzięk i styl. Oddajemy ciuchy do prania w przyhotelowej budce. Małżeństwo stacjonujące w pakamerze śmieje się z nas, uczy dziękować po nepalsku, oferuje rum i upewnia się, że wszystko w porządku.

Wydaje się, że nie istnieją tu małe restauracje. Jemy w ekskluzywnym molochu otoczeni Anglikami, Francuzami i Izraelczykami. Przewija się nawet potężny Jamajczyk, który gdy siada jest wzrostu kelnera. Jedzenie jest przeciętne i drogie, a obsługa niewidoczna.

W Nepalu nazywają Pokharę rajem, bo jest położona nad jeziorem, widać stąd masyw Annapurny, a w dzielnicy Lakeside nie ma śmieci. To wszystko prawda. Prawdą są też gęste od hałasu i tłoku ulice przykryte dławiącym smogiem, brzeg jeziora szczelnie zasypany plastikiem butelek i aluminiowym złotkiem po cukierkach i łódki na wodzie pełne tłustych turystów, którzy pewnie poszliby w kapokach na dno, gdyby nie fakt, że wysychające jezioro nie ma już więcej niż półtora metra głębokości.


W dwudziestym pierwszym wieku trekking wysokogórski to tylko jedna z wielu opcji rozrywki. Sport nigdzie nie bywa bardziej ekstremalny niż w Himalajach. Co druga betonowa buda mianuje się biurem podróży i nęci zwariowanymi eskapadami. Bungee, skydiving, spadochrony, windsurfing, safari. Siedzimy, pijemy lassi i obserwujemy niedaleką górę. Liczę paralotniarzy krążących nad szczytem. Siedemnastu. Sam Sziwa rozplątuje im trajektorie lotów i nie ma dziś ofiar śmiertelnych. Oczami wyobraźni widzę white water rafting, pontony stojące w korku i sfrustrowanych ludzi okładających się wiosłami po łbach.

Nepal słynie w opowieściach z niemal legalnego haszyszu. Nie widzę nigdzie palących i sprzedających. Ba, nie ma nawet sklepów z asortymentem niezbędnym do palenia. Widzę za to wielu policjantów i żołnierzy, którzy z nudów stukają bambusowymi kijaszkami o chodnik. Stosunkowo niedawno Nepalczycy znieśli monarchię i uformowali coś na kształt demokratycznego rządu pod przewodnictwem partii maoistycznej. Czyżby maoiści zdołali się już uporać się z tym wątpliwym problemem?

Szybko zapada zmierzch. Knajpy w centrum Lakeside rozkręcają imprezy. Co druga ma własny zespół, który na żywo zarzyna hipisowskie standardy. Krupówkowe pijaństwo, drożyzna i estetycznie wątpliwe doznania nabierają tempa. Na moment przed ostatecznym rozgoryczeniem mam nagłą myśl. „Chodźmy tam, gdzie nie ma świateł”.

Dwieście metrów na północ od centrum wzdłuż głównej turystycznej drogi i robi się normalnie. Znikają sklepy z muzyką reggae, włoskie restauracje z wi-fi i klimatyzowane hotele z agregatami prądotwórczymi, pojawiają się zakłady fryzjerskie, małe sklepiki ze wszystkim i niczym oraz obskurne budki z jedzeniem. Wyrównuje się też skład osobowy, więcej jest przyjaźnie zrobionych Nepalczyków opierających się o swoje motory z papierosem w zębach. Obok nas powoli przechodzi dwóch białasów z oczami wąskimi jak szparki. Pytam w języku najeźdźcy skąd Litwini wracali nocą. Z Shiva Baru, tu zaraz, za rogiem. Spoglądam im w oczy i pytam jak to jest z tym haszyszem pod rządami maoistów, a oni odpowiadają, że jeszcze dziś palili na ulicy stojąc obok policjanta.

Lokal kryje się z boku budynku. Szyld, ustawiony poza polem widzenia przechodnia, zachęcająco majaczy w świetle świec. Po wejściu sprawa staje się dość oczywista. Chmury dymu buchają z potężnych czilum, cichy szmer stonowanych rozmów splata się z world music, a ktoś dokłada swoje trzy nuty nieumiejętnie dmąc w didżeridu. Wyłącznie biała klientela, jeszcze bardziej pseudorastafariańska niż w centrum, obsługiwana jest przez Japończyka i Nepalczyka, którzy dawno zgubili sens dzisiejszego wieczoru. Ludzie palą haszysz, piją piwa, toczą uprzejme rozmowy o przeszłości i zaciekle grają w szachy. Klasyczna narkomańska degrengolada.

Siadamy, idę do baru po herbaty. Barman nawiązuje ze mną kontakt resztkami jaźni, ale wygląda na to, że przyjął zamówienie. Atmosfera bezproblemowości przypomina holenderskie coffee shopy. Tu jest więcej pozerów, ale są też biali sadhu, więc jakiś balans zostaje zachowany. Siadam, czekamy na herbaty i w myślach męczę się z zagadką jak kupić haszysz bez wdawania się w niepotrzebne dyskusje z podejrzanymi typami. Biali na zewnątrz twierdzili, że lokalni reagują na słowo „smoke”, więc mówię do barmana „smoke”, a on szczodrze obdarza mnie spojrzeniem specjalnie przygotowanym na tak ciężkich idiotów jak ja. Siadam zbity z tropu i mówię Marysi, że jednak nie istnieje na świecie kraj, który normalnie podchodzi do sprawy.

Dokładnie w tym momencie do lokalu wchodzi policja. Trzech mężczyzn i jedna kobieta, ściskają w dłoniach bambusowe kije i małe latarki. Zamieram w przekonaniu, że pójdę razem z białymi sadhu do więzienia i wreszcie będzie co opowiadać rodzinie. Policjanci wiją się po knajpie, starają się stworzyć ciśnienie. Towarzystwo reaguje z gracją, jakby ostatni raz spięci byli w latach osiemdziesiątych i zapomnieli na czym to polega. Policjanci świecą po oczach ciężej zawalonym, ale mimo leżących wszędzie dowodów rzeczowych wychodzą z pustymi rękami. Dostaję SMSa od Tomka, że kupił haszysz i zaprasza do hotelu na taras.

Nie ma w tym kraju prawa, które mówiłoby cokolwiek o paleniu czy handlu haszyszem. Takie prawo byłoby trudne do przeforsowania. Haszysz jest elementem kultury, podstawowym składnikiem komunii świętej przyjmowanej przez sadhu, którzy paląc składają ręce w szczelinę symbolizującą waginę i umieszczają w nich faję czilum, która symbolizuje faję. Prawo nie działa wybiórczo, więc policjantom w ramach demonstracji obecności zostaje zamykanie niektórych plantacji oraz wchodzenie do knajp w Pokharze aby zaświecić białym turystom latarkami po oczach. Policjanci są pracownikami państwa, a to jest państwo prawa stanowionego przez partię maoistyczną i biali turyści nie mogą czuć się bezkarni. Turyści patrzą bez stresu w światła latarek i czują się bezkarni, bo wiedzą, że jak stąd wyjadą, to partia maoistyczna stanowiąca prawo w tym państwie nie będzie miała z czego wypłacić pensji swoim pracownikom.

Wracamy do hotelu i idziemy do Tomka i Andrzeja na taras. Siadamy z czipsami i sokami i patrzymy na Machhapuchhare, która dzięki światłu księżyca straszy również nocą. Tomek chwali się haszyszem zakupionym od przypadkowego oferenta napotkanego w popularnej knajpie o geograficznie żartobliwej nazwie „Amsterdam”. Haszysz jest tłusty, duży i bardzo drogi. Jest również lekki jak mgiełka, nienarzucający się, delikatnie tylko gubi nam wątki i zmusza do natarczywego rozpracowywania źródła świateł na sąsiedniej górze. Ja obstawiam motory, Marysia samochody, Andrzej latarnie, a Tomek nie jest przekonany. Andrzej, mimo że uprzedzony do tej formy rozrywki, pali chętnie i z niejakim zaskoczeniem odkrywa uroki zabawy.


Przypominam sobie o Jeszy. Idę do jej pokoju i pukam nieśmiało, bo już późno, a nie widziałem jej od poprzedniego dnia. Drzwi otwiera mi mała Azjatka poważnie zaskoczona Polakiem u wrót. Jej mąż leży ubrany na łóżku i ma twarz schowaną w poduszce. Przepraszam po stokroć, wracam i informuję towarzystwo, że Jesza opuściła hotel bez uprzedzenia. Fakt zostaje przyjęty ze zrozumieniem, chłopcy dzielą się Żubrówką, która odkażają się wewnętrznie po każdym posiłku. Po dwóch łykach zmęczenie bierze górę. Bez pośpiechu żegnamy się i idziemy spać.