18/04


„Spodziewaj się niespodziewanego”. Durna rada. Świat działa tylko przez przypadek, a przypadek zawsze jest sprytniejszy od ciebie. Właśnie dlatego nazywa się przypadkiem. Gdy zakładasz, że stanie się coś, czego się nie spodziewasz, narażasz się na poważne rozczarowanie, bo wtedy na złość nie dzieje się nic, albo, i to jest bardziej prawdopodobne, w ogóle nie zauważasz, że coś się dzieje. Żeby czerpać pełnię przyjemności z przypadku należy spodziewać się spodziewanego. Wtedy kapitulujesz na starcie i w wyścigu ze światem na to, kto jest bardziej kreatywny obstawiasz, że wygra świat. Dzięki temu wygrywa on, ale wygrywasz też ty. Świat punktuje cię kolejnymi niespodziankami, a ty zaskoczony marszczysz brwi i mówisz: „Niech to dunder świśnie!”, lub „Ała! Moja noga!”, czy „Zdzisławie, podajże obcęgi.”

Taki sabotaż, którego świat dokonuje na twoich oczekiwaniach, to sama dobroć. Jednak od indywidualnego gustu zależy, jaki sabotaż sprawia ci najwięcej przyjemności. Przyjemność może być natury estetycznej, intelektualnej czy wręcz fizycznej (patrz przykład z nogą). Osobiście najbardziej gustuję w sabotażu dyskretnym, takim który cicho wybucha pod powierzchnią codzienności przynosząc nieśmiałą refleksję nad życiem i, na przykład, nieoczywistymi rozwiązaniami z zakresu hodowli zwierząt.

Wstajemy po nieprzespanej nocy, którą w bezsennych marzeniach spędziłem w towarzystwie karalucha i pająka. Po prawdzie, moi nowi wielonożni kompani zniknęli zaraz po tym jak się objawili, ale dziura w ścianie po szpilce od namiotu jest wzruszającym wspomnieniem nocnej paranoi.

Górski szlak biegnie dokładnie przed drzwiami spiżarki i już od samego światu jest na nim tłoczono. Przewalają się nim tłumy amerykańskich, francuskich, hiszpańskich turystów, nepalskich tragarzy i dziwne juczne osły, które, jak się okazuje, są końmi.

W oczekiwaniu na śniadanie siadamy do stolika, przy którym dzień wcześniej spożyliśmy dal bhat. Dziadek cierpliwie spisuje zamówienie, po czym prosi mnie żebym poszedł z nim do kuchni, bo „jego kucharz właśnie wyszedł”. Przez „kucharz” należy rozumieć dziesięcioletnią wnuczkę, a „właśnie wyszedł” znaczy, że poszła do szkoły.

Nie ma wyjścia, zamówiłem śniadanie, to muszę se je teraz zrobić. Idę do kuchni. Na myśl o tym, że w tym miejscu onegdaj przygotowano nam ryż i soczewicę robi mi się miękko. Teraz sam mam zanurzyć się w tym postapokaliptycznym krajobrazie sterczących palników gazowych oblepionych zwałami starego jedzenia, przeciętymi strumieniami przetrzymywanego w plastikowych pojemnikach czarnego tłuszczu oraz gór garnków, z których płatami odchodzą całe złoża aluminium. Zamykam oczy i po omacku robię jajecznicę i tosty. Tłustymi rękami podaję posiłek małżonce, która grzecznie spożywa „najgorsze śniadanie jakie kiedykolwiek dane było nam jeść”.

Ghandruk, czyli wieś, do której nie dotarliśmy dnia poprzedniego, podpisana jest na mapie jako „traditional Gurung village”. Brzmi zachęcająco, nam się nie spieszy, więc podejmujemy decyzję, że jeśli wieś jest ładna, to robimy dzień dziecka i dalej nie idziemy.

Wieś jest ładna. Kamienne domy odważnie rzucone w poprzek bardzo stromych zboczy wyglądają na nietknięte przez cywilizację, nawet pomimo wszędobylskich paneli słonecznych. Rozglądamy się za noclegiem, a nocleg natychmiast rozgląda się za nami. Mała, krępa kobieta, którą niemal bezrefleksyjnie chrzcimy „Gaździnką” krzyczy z majestatu swojego pagórka. Zaprasza do pokoi, chętnie je pokaże, chętnie ugotuje, nie jest drogo, spróbujmy.

Po kilku krokach pod górę wyrównujemy się poziomem z gospodarstwem Gaździnki i widok praktycznie odbiera nam mowę. Dwa duże, dwupiętrowe kamienne domostwa, jedno dla gości, drugie dla rodziny, udekorowane są roślinami i eleganckimi kompozycjami z suszonych kwiatów. Na kamiennym placu przed budynkami, który funkcjonuje niemalże jak dziedziniec, ustawiony jest pojedynczy drewniany stół dla gości. Charakterystyczne kury o potężnych nogach grzecznie trzymają się swojego kurnika oddzielonego od reszty przestrzeni małym wodnym ciurkiem. Wszystko, łącznie z pokojami, kamienną podłogą, i zimną, ciemną łazienką jest bezwzględnie czyste, zadbane, wypielęgnowane z prawdziwie góralską obsesyjnością.


Jeszcze chwilę się wahamy, ale deszcz kropi dodatkowo zachęcając nas do bardzo wczesnego zakończenia dnia marszu. Siadamy i oddajemy się kontemplacji precyzyjnych kwietnych dekoracji i intrygujących elementów wystroju wiszących na zewnętrznych ścianach budynków. Roześmiana Gaździnka krząta się, nieustannie coś nuci, zagaja i, jak najprzedniejsza wariatka, wybucha piskliwym chichotem zanim zdąży usłyszeć odpowiedź. Zauważamy bardzo stare zdjęcie męża w pełnym rynsztunku Gurkha i z tego wnosimy, że faktycznie dziś śpimy w domu Gurungów.

Postanawiamy zwiedzić wieś. Mży. Plątanina kamiennych korytarzy chroniących ścieżki przed rozmoknięciem ma romantycznie pozawijane końce i funduje potencjalnym spacerowiczom przyjemność zupełnego skołowacenia. Raz po raz przechodzimy przez te same zaułki, lecz zamiast irytacji odczuwamy zaciekawienie. Gęsta zieleń moknie w deszczu i z gracją tuli się do ścian starych szop. Za każdym rogiem stoi majestatyczny biały koń, który nie jest osłem. Stoi jakby kiedyś gdzieś się wybierał, ale w połowie drogi coś do niego dotarło. Teraz będzie tkwił tu jako przestroga dla innych. Pytamy: „Co chcesz nam przekazać biały, majestatyczny koniu?” Lecz koń milczy, urażony naszą głupotą, uparcie wierząc w swoją misję, którą jest bycie symbolem całkowicie pozbawionym znaczenia.


W obejściu dużego zapuszczonego gospodarstwa stoi Nepalczyk. Zaczepia nas, twierdzi, że jest chrześcijaninem i niedaleko urządza spotkania w refleksji nad Dobrą Księgą. Pyta skąd jesteśmy, jakie jest nasze wyznanie i czy nie chcielibyśmy przyjść. Odpowiadam, ze z Polski, więc nie da się być bardziej chrześcijaninem. Pospiesznie odchodzimy. Odczuwam wyrzuty sumienia, że może zachowałem się mało elegancko. Zastanawiam się jak naprawić szkodę i w zamyśleniu przez przypadek, jednym z kamiennych zawijasów, trafiamy przed to samo obejście dużego zapuszczonego gospodarstwa. Nie ma już pastora, zamiast niego w głębi siedzi pod dachem grupa Nepalczyków.

W centrum grupy siedzi Nepalka i czesze wełnę jaka. Nepalczycy wokół niej zgromadzili się w charakterze obserwatorów cudzej pracy. Najbardziej aktywny jest ten najdziwniejszy. Mówi do nas nieustannie, właściwie potoczyście bełkocze. Jest ewidentnie pod wpływem dużej ilości środków odurzających, które czynią wyraźniejszymi jego tiki nerwowe i niezwykły sposób prowadzenia dialogu. Powoli wypowiada ciągi zdań: „Ona wyrabia dywany. Kupcie jakiś, będzie miała za co żyć. Ja też jestem artystą, tak jak ona,  tylko ja maluję. Jeździłem kiedyś po całym świecie, dużo się włóczyłem, zgubiłem drogę, nie wiedziałem co jest dobre, a co złe, teraz staram się podążać właściwą ścieżką, czytam Dobrą Księgę, ona pozwala mi wyjść na prostą, ale czasem tęsknię do podróży, a wy gdzie podróżowaliście?”, po czym intensywnie przygląda się nam zagubionym wzrokiem, gapi się wręcz, a gdy tylko słyszy pierwsze dźwięki odpowiedzi natychmiast chowa głowę kuląc ramiona i mrużąc oczy jakby w obawie przed dewastacją, którą wyrządzą cudze myśli w jego własnym mózgu.

Oddalamy się od tkaczki dywanów i jej świty. Wracamy do Gaździnki. Idziemy spać w czystym i suchym pokoju, który stoi w krzykliwej opozycji do noclegu z poprzedniej nocy. Zasypiam z kojącym poczuciem, że nie spodziewałem się niczego, co wydarzyło się tego dnia.