19/04


Promienie słońca hasają po pokoju przedzierając się przez liście kwiatów zawieszonych w podcieniach. Wnętrze kamiennego domu jest chłodne, ale upał krąży wraz z owadami w pobliżu upstrzonych dekoracjami okiennic. Dźwięki docierają ostatnie, na kamiennym podwórzu gęsto jest nie tylko od temperatury, ale również ludzi. Małych, ruchliwych, wszędobylskich ludzi. 

Wiadomo, dzieci są najgorsze, ale to nie te dzieci. Zaspany siadam na kamiennym murku i promieniami słońca budzę ciało do życia. Maluchy obskakują mnie natychmiast, ale są grzeczne. Siadają obok, uprzejmie pytają skąd jestem, cieszą się gdy odpowiadam i pokazują sobie mnie palcem. Nudzą się po chwili i zostawiają mnie sam na sam ze słońcem.


Przy stoliku siedzi Gaździnka i jakaś biała studentka. Studentka wydziela kolejnym dzieciakom jakieś przedmioty z plecaka. Gaździnka upomina brzdąców pokrzykując i chichocząc szaleńczo. Studentka rozmawia z dziećmi i gospodynią używając łamanego nepalskiego. 

Zbieramy się do życia, a dzieci powoli znikają. Proszę Gaździnkę o posiłek i zostaję sam na sam ze studentką. Jest z Australii, przyjechała jako turystka, została w Nepalu jako wolontariuszka. Gaździnka uczestniczy w programie samopomocy kobiet, co można wyczytać, jeśli zna się symbol widniejący wśród dekoracji ściennych. Jednym z elementów programu jest dostarczanie witamin niedożywionym dzieciom z himalajskich wiosek. Nieprawidłowy rozwój dzieci, wynikający z ubogiej diety opartej wyłącznie na dal bhacie, jest tu zmorą, ale z pomocą wolontariuszy i międzynarodowych koncernów farmaceutycznych sytuacja sytuacja stale się poprawia. Niedaleko naszego stolika stoi trójka dzieci z wyciągniętymi łapkami. Agresywnie żebrzą o czekoladę. Pytam jak one się mają do programu, bo w żaden sposób nie przypominają wesołej zgrai, która jeszcze przed chwilą sprawowała władzę nad podwórzem. Studentka odpowiada, że istnieją również dzieci, o które nie da się zadbać ze względu na niechęć rodziców do jakiejkolwiek współpracy. 

Rozmawiamy jeszcze chwilę. Australijka pyta o co chodzi z tym, że pakujemy cały nasz rząd do jednego mało sprawnego samolotu. Odpowiadam jej, że dzieje się tak, ponieważ polityków trudno od siebie odróżnić, więc nikt nie wie kto już jest na pokładzie. Śmieje się. Siedzi jeszcze chwilę patrząc jak jemy śniadanie po czym bierze swój plecak pełen witaminowych tabletek i znika. 

Planujemy dziś dojść do Chhomrongu. To chyba dość daleko, ale pogoda rozleniwia, więc zbieramy się późno. Gaździnka chichocze nam na do widzenia. Wychodzimy ze wsi, podchodzimy pod górę i gubimy się w najbliższym lesie. Ścieżki są jednak pełne lokalnej ludności, a lokalna ludność, to prawie w całości tragarze, przewodnicy lub byli wojskowi, więc krótkie pytanie o drogę wystarcza, żeby wrócić na właściwą trasę.


Zmienia się roślinność i klimat. Robi się gęściej, zieleniej, bardziej mokro. Do butów tulą mi się pijawki, które odstręczają mnie dużo mniej niż bym podejrzewał. Spotykamy parę Hiszpanów, których widywaliśmy w Pokharze. Są bardzo weseli, choć na wieść o pijawkach i padającym śniegu na szczycie przyznają, że wybrali się w góry całkowicie nieprzygotowani. Mają krótkie spodenki i adidasy i na tym właściwe kończy się ich ekwipunek. 

Robi się coraz bardziej duszno, więc często odpoczywamy. Trekking w Himalajach dopiero teraz pokazuje nam swoją prawdziwą twarz. Wszystkie ścieżki są szczelnie wyłożone kamieniami i turysta nieustannie wspina się lub schodzi po schodach. Staram się nie robić sobie wyrzutów, że zamiast namiotu trzeba było wziąć kijki. Kamienne ścieżki mają jednak swoje zalety. Co parę metrów ułożony jest wysoki próg, na którym tragarze mogą oprzeć swoje ładunki i złapać oddech. Idealnie sprawdza się to również ze zwykłymi plecakami. Na dodatek progi do odpoczynku Nepalczycy chytrze poukładali w punktach widokowych, więc susząc koszulki od potu gapimy się na spektakularne krajobrazy gór, pól ryżowych, lasów bambusowych i rododendronów.


Na przełęczy Komrong przy 2200 m.n.p.m. nagle łapie nas potężna nawałnica. W ostatniej chwili wpadamy do jednego z dwóch guesthouse'ów, a za nami o ziemię zaczyna uderzać grad wielkości dojrzałych śliwek. Wewnątrz siedzi czterdziestu podstarzałych Brytyjczyków, którzy reagują na nasz widok radosnym „Hurra!”. Pytam: „Co wyście sobie tu urządzili?”.

Z braku miejsca przenosimy się do guesthouse'u obok i zostajemy na momo. Oprócz nas uwięzieni są tu znajomi Hiszpanie, a także brytyjsko-australijska rodzina mieszkająca na Sri Lance. Czas leci wartko, bo są to ludzie nienachalnie przyjacielscy i zainteresowani rozmówcą. Jedna z córek ma ilustrowany atlas himalajskich ptaków, który pożyczam, że sprawdzić co to za ptak, co regularnie naszą drogę kala. Okazuje się, że to zięba i to jest świetna oraz zupełnie bezużyteczna informacja. 

Przestaje padać. Jest druga po południu. Komrong oznacza jedną trzecią drogi zaplanowanej na dziś. Mając na uwadze, że słońce zachodzi tu około 19:00 nie wróży nam to dobrze. 

Schodzimy schodami w dół i wychodzimy na górę. Schodzimy w dół i wychodzimy na górę. Robimy tam i nazad po pół kilometra w pionie. I jeszcze raz. Proceder nuży i wyczerpuje. Morale siada niczym płatki rododendronów zerwane gradobiciem. 

Człapiemy bezmyślnie. W fikcyjnych fabułach błędy popełnia się na skutek złego doradztwa, braku informacji czy nagłego zamroczenia. W rzeczywistości błędy popełnia się zwyczajnie, bez udziału złej woli osób trzecich, raczej ze zmęczenia i niechęci do podejmowania jakiegokolwiek wysiłku intelektualnego. 

Stajemy na rozdrożu. Jedna ścieżka jest wydeptana i uczęszczana przez juczne konie, ale biegnie pod górę. My już szósty raz wychodzimy dziś pod jakąś górę, więc przemawia do nas druga ścieżka, która biegnie w dół, jest zarośnięta i niewyraźna. 

Brniemy przez chaszcze. Ścieżka szybko przepada w krzakach, ale co rusz wydaje się, że za rogiem szlak wróci na swoje miejsce. Pakujemy się coraz głębiej w zarośla. W gęstwinie dostrzec można ruiny domów, wewnątrz których stoją potężne jaki gryząc trawę zarastającą pozostałości klepisk. 

Zabłądziliśmy i ten fakt dociera do nas najmocniej gdy odgarniam kolejny krzak stojący na drodze, a za nim otwiera się przepaść. Urwisko skalne jest potężne. Deszcz wyrwał kamienie i zrzucił je w dół kilometrowego zbocza. Marysia idzie za mną, więc obraz dociera do niej później. Pierwszy raz w życiu słyszę z jej ust prawdziwy krzyk przerażenia. 

Wracamy po własnych śladach, ale nie do końca wiadomo jak one wyglądają. Zabrnęliśmy głęboko w gęstwinę, możemy się jedynie domyślać z mapy, że właściwa trasa biegnie gdzieś nad nami. Idziemy ostrożnie, gapimy się w krzaki powyżej, aż w końcu pomiędzy chaszczami miga nam kawalkada koni. 

Najprostszy sposób żeby tam dotrzeć to wspiąć się po skalnym osuwisku. Kamienie na szczęście nie są zbyt drobne i utrzymują nasz ciężar gdy drapiemy się w kierunku domniemanego szlaku. Strumienie żwiru sypią nam się spod nóg i już po chwili pełźniemy pod górę na czworaka. Nepalczycy na szlaku widzą dwójkę turystów mozolnie czołgających się w górę zbocza i krzyczą „wrong way!”. Nie mam sposobu, żeby przekazać im, że to akurat jest „right way”. 

Ostatnie metry przed wejściem na trakt są najbardziej dramatyczne. Żwir jest tu wyjątkowo sypki i myślę trzy raz zanim przestawię stopę z miejsca na miejsce. U góry naszą wspinaczkę obserwują dwie Nepalki, jedna ma sześćdziesiąt lat, druga dwanaście. Marysia idzie przodem i ostatnie kroki robi trzymając sześćdziesięcioletnią Nepalkę za rękę. Mi przypada młoda. Robię jeszcze krok i wyciągam do niej dłoń. Podaje mi rękę i w tym momencie spod mojej nogi osuwa się żwir. Jest na to przygotowana i mocniej staje na ziemi. Ważę siedemdziesiąt pięć kilo, plecak kolejne piętnaście i to właśnie on nagle gibie się do tyłu i chce nas razem ściągnąć w osuwisko. Dwunastoletnia Nepalka traci balans tylko na chwilę potrzebną do zrozumienia, że źle obliczyła wagę ciężaru. Czuję jak zaciska mi dłoń na ręce i widzę, że zgina nogi. Mówi „O-op!” i wyciąga mnie lekko tylko podskakując w miejscu. Dwunastoletnia dziewczyna podrzuca mnie całego, z plecakiem, jedną ręką, a ja ląduję bezpiecznie na drodze. 

Kobiety żegnają się skromnie i pospiesznie oddalają się w swoją drogę. Idziemy właściwym szlakiem z głębokim poczuciem, że nigdy nie poznamy sekretu siły małych Nepalczyków z awitaminozą. 

Dochodzimy do Chhomrongu na piętnaście minut przed zachodem słońca. Jesteśmy brudni, zmęczeni i głodni. Zatrzymujemy się w pierwszym lepszym guesthouse'ie, który akurat nazywa się Lucky. Marysia koniecznie chce rozbić namiot. Kiedy krąży po polu namiotowym w poszukiwaniu miejsca, które jest mniej wilgotne od pozostałych, właścicielka guesthouse'u, w szalony sposób podobna do Gaździnki, mówi, że da nam pokój za pół darmo, bylebyśmy nie spali na mokrej ziemi w zimną noc. Dopiero wówczas zauważam, że wyraźnie zbliżyliśmy się do Annapurny i przekroczyliśmy jakąś niewidzialną granicę. Powietrze jest tu dużo ostrzejsze i bardziej przejrzyste niż w niższych partiach terenu. Masyw gór wyziera na nas zza rogu i zionie zimnym oddechem oraz jeszcze czymś, jakąś trudną do nazwania energią. 

Zamawiamy jedzenie u Gaździnki II, która, tak jak i pierwsza, ma na nazwisko Gurung. Mamy już serdecznie dość dal bhata i menu, ujednolicone dla każdego schroniska w okolicy, bierze to pod uwagę oferując spaghetti i pizzę. Bierzemy pizzę, choć bierzemy to złe słowo. Oczekujemy na pizzę wypijając czajnik herbaty z mlekiem. Patrzymy na masyw Annapurny, który sterczy na horyzoncie i dybie na nasze zdrowie psychiczne. 

Dociera do mnie kilka spraw. Ja, góral niskopienny, pcham się na wysokość czterech tysięcy metrów, a gdy już znajdę się u celu kolejne cztery tysiące metrów wzwyż otoczy mnie swoim chłodnym tchnieniem. Robi mi się mało przyjemnie, gdy myślę o tym, że prawie całe życie zwierząt i roślin kończy się na pół kilometra poniżej punktu, do którego chcę dojść. Uświadamiam sobie, że jestem zwykłym tchórzem, mieszczuchem. Góry zaś stoją tam z założonymi rękami i wbijają we mnie swój drwiący wzrok.


Na szczęście na ratunek myślom przychodzi świat i jego nieograniczona fantazja. Zamówienie przyjęła Gaździnka II, ale realizację zleciła swojemu mężowi. Mąż, co jest tu dość powszechne, to potulny, usłużny, cichy i lekko pijany człowiek. Otwiera kuchnię na oścież i woła swoich czterech kolegów, którzy pomogą mu przygotować dwie pizze. Tworzenie posiłku jest procesem długotrwałym, wymagającym skupienia, oddania, namaszczenia. Pizza zostaje przygotowana na bazie chapati podgrzanym na gazowym palniku. Na placku komitet układa pomidory i ser, przy czym każda decyzja o położeniu plasterka pomidora jest zatwierdzania przez walne zgromadzenie. Zgromadzenie zatwierdza miejsce dla plastra pomagając sobie kilkoma pociągnięciami z butelki pełnej Khukri Rumu. Gotową kompozycję kładą jeszcze raz na palniku, tym razem przykrywają ją garnkiem, żeby ciepło mogło dotrzeć do pomidorowej mozaiki. Procedura jest zbyt wymagająca, żeby można było przygotowywać więcej niż jedną pizzę naraz. 

Dostajemy jedzenie po ponad godzinie oczekiwania. Nie wiem jaki ma smak, ale jest bardzo konkretne, tłuste i gorące. Jest więc doskonała. Nieśmiały, pijany mężczyzna stoi z boku i ocenia efekt, jaki robi jego dzieło. Przyjmuje nasz apetyt z wyraźnym zadowoleniem i niejaką dumą. 

Okna pokoju, w którym kładziemy się spać wychodzą dokładnie na masyw Annapurny. Przed snem zerkam nań nieśmiało. Niepokój chce zakłócić mi wypoczynek, ale całkowicie przegrywa z potężnym zmęczeniem, na które pracowałem przez ostatnie dwanaście godzin. Śpię jak kamień. Śpię snem sprawiedliwego. Śpię snem sprawiedliwego kamienia.