15/05

W filmie "Darjeeling Limited" Wes Anderson zekranizował swoje wyobrażenie o kolejce. Kolejka, fantazjował Wes, zabiera trzech kapkę nierozgarniętych braci na szczyt góry. Tam znajdują swoją matkę mieszkającą w świątyni pośrodku dżungli. Świątynię odwiedza również mityczny tygrys. Fantazja, jak można przypuszczać, urodziła się Andersonowi w Dardżylingu. Tu zobaczył: świątynie, białe kobiety i tygrysa. Tu też zobaczył kolejkę. Wszystko razem przeinaczył i wymieszał.

Kolejka nazywa się Darjeeling Himalayan Railway i codziennie wyjeżdża dwa tysiące metrów pod górę. Oprócz zwykłych kursów wąskimi torami raz dziennie, dla hecy, przyczepiają do niej starą parową lokomotywę. Nie jadą z nią daleko, tyle co do wsi poniżej, którą azjatycki rozrost powoli wchłania w miasto właściwie. Niezależnie od tego, jest to atrakcja, na dodatek prawie ostatnia, jaka została nam do zaliczenia w obrębie turystycznego kanonu.

Budzą nas budziki, jemy śniadanie i ponieważ jest już późno, to mijanemu sprzedawcy rzucamy dwa zdania: "No momo! No milk tea!" i biegniemy na dworzec. Tam wiruje tłum, ale to już wiadomo, dworzec w Indiach zawsze oznacza tłum. Pociąg odjeżdża za pół godziny, a my nie mamy biletu, więc ustawiamy się w kolejce do kasy i z każdą upływającą minutą tracimy nadzieję na sukces. Po chwili, zaskoczeni szybkim tempem obsługi, dopychamy się do zarzuconego papierami służbisty odgrodzonego od prawdziwego świata kojącą nerwy kratą. Służbista bardzo nieuprzejmie informuje nas, że nie sprzedaje biletów na "historic train", ponieważ taką gratkę jak przejażdżka parowozem, to należy sobie zarezerwować. Kajamy się tłumacząc naszą niewiedzę wrodzonym dyletanctwem i pokornie błagamy o rezerwacje, a on wskazuje nam okienko obok, które zajmuje się tego typu litaniami. Do okienka prowadzi inna kolejka. Zostało piętnaście minut do odjazdu.

Zajmujemy pozycje w rzędzie ludzi i uprzejmie czekamy, mimo że każdy rozsądny i dobrze urodzony kolejkowy Hindus robi co w jego mocy, aby nas wyprzedzić. W ostatniej chwili stajemy przy okienku, wewnątrz którego siedzi ten sam mężczyzna, co w poprzednim, lub ktoś szalenie do niego podobny. Spędzamy czas na nieporozumieniach i wytężamy siłę by pokochać wroga. Dowiadujemy się, że rezerwacje na miejsca w pociągu składa się z minimalnie jednodniowym wyprzedzeniem. Prawie mnie to irytuje, uspokaja mnie formularz rezerwacji pociągowej wymagający danych, które sięgają głęboko w moje życie osobiste, aż do poziomu imienia mojego ojca i numeru jego buta. Wtedy uświadamiam sobie, że wypełnienie tego papierka zajmie sporo czasu, więc i tak nie zdążylibyśmy na dzisiejszą wycieczkę. To przekonanie zostaje przypieczętowane faktem, że tajemnicza tablica odjazdów podstępnie skrywa prawidłowe numery identyfikacyjne przynależące do interesującego nas pociągu. Dwukrotnie mylimy się w rubryce z numerami i odstajemy swoje w kolejnej kolejce, aż w końcu z litości pomaga nam nasz nowy kolega z okienka samemu wpisując właściwą cyfrę.

Dzisiejsza niedoszła wycieczka "zabawkowym pociągiem", bo i tak, poniekąd przytomnie, nazywają go miejscowi, składa się z trzech odstanych kolejek, dwóch formularzy rezerwacji, dwóch nieuprzejmych agentów wrażego wywiadu, kilkunastu pokreślonych rubryk uzupełnionych nieczytelnymi danymi i jedną godziną przepychanek w ścisku i krzyku. Na pokład pociągu wsiądziemy dopiero jutro i bardzo się cieszę, że podróż będzie trwała tylko trzydzieści minut.

Ale, żeby nie marudzić, coś osiągnęliśmy, zdobyliśmy bilet. Czując w ustach gorzki smak zwycięstwa rozważamy dalsze możliwości. Skoro dostaliśmy w prezencie cały nierozplanowany dzień postanawiamy odwiedzić ostatnią dużą turystyczną atrakcję. Choć "atrakcja" to jest złe słowo, co również tłumaczy dlaczego do tej pory jeszcze tam nie byliśmy.

Idziemy do Centrum Samopomocy Uchodźców Tybetańskich. Po chińskiej inwazji na Tybet tamtejsza ludność wzięła ucieczkę Dalaj Lamy z Lhasy za sygnał do ewakuacji. Chwycili tobołki i zaczęli przedzierać się przez Himalaje, nierzadko na azymut, w ogólnie rozumianym południowym kierunku. Wielu Tybetańczyków zginęło, a część która przetrwała dotarła do skupisk ludzkich wycieńczona, biedna, głodna i, co gorsza, absolutnie kulturowo obca dla lokalnej społeczności. Aby usprawnić relacje i zapewnić miejsca pracy niewymagającej nauki języka i zwyczajów, w Dardżylingu, za cichym przyzwoleniem rządu indyjskiego, założono Centrum Samopomocy. System funkcjonowania Centrum jest prosty - turysta, czy to hinduski, czy zachodni, słysząc o sprawie, a nie mogąc odwiedzić Tybetu, odwiedzi Dardżyling, pójdzie do Centrum i kupi prosty wytwór rękodzieła tradycyjnego, przy okazji pozna proces produkcji i, daj Boże, dowie się czegoś o kulisach chińskiej agresji, co zaowocuje wzrostem świadomości tragedii, jaka rozegrała się w Tybecie sześćdziesiąt lat temu. Metoda jest skuteczna, turystów nie brakuje, kupują poważnie zawyżone cenowo produkty i oglądają bardzo nieliczne, choć wystarczająco straszne, zdjęcia ukazujące wielką ucieczkę.

Jest niedziela, więc Centrum raczej odpoczywa. Nadal można coś kupić, ale nie stać nas na nic poza kilkoma ręcznie malowanymi kartkami pocztowymi. Przez chwilę krążymy po słabo oświetlonym pomieszczeniu, w którym zgromadzone są wpisy, fotografie i przedmioty mające dać świadectwo dramatu kraju rok po roku coraz słabiej widocznego na mapie świata. Bywaliśmy w muzeach dużo lepiej zorganizowanych, bogatszych, ale właśnie ten brak światła, brak zdjęć rzezi i czystek, to wszystko razem chwyta za gardło o wiele mocniej niż bym sobie tego życzył.

Wracamy do miasta z ciężkim sercem. Widok znudzonych Tybetańczyków siedzących przed swoimi domami, majtającymi sandałami i gapiącymi się na nas wzrokiem cwanym i zaczepnym nie jest w stanie rozwiać mgły przygnębienia. Tybet, kraj cudacznych świątyń i uduchowionych, zdziwaczałych pasterzy nie istnieje. Na jego miejscu stoi potężna baza wojskowa strzegąca silosów atomowych, która z wytrwałością pasożyta drąży pod sobą ziemię bogatą w uran. Ewolucja, jak każda inna, naturalna, normalna, bezwzględna, głupia.