01/05


Trudno powiedzieć skąd brały się złe przeczucia. Może stąd, że niemrawa zazwyczaj kuchnia hotelowa nagle zaczęła pracować z intensywnością i gracją starej lokomotywy. Oczywiście, na tę wieść karaluchy zgromadziły się w ogrodzie, akurat gdy my staraliśmy się chłonąć ostatki spokojnej atmosfery dawnej stolicy. Tak czy owak, jest trzecia rano i staramy się spać, mimo duchoty i zawsze-tego-jednego komara, aż nagle hotel wybucha hukiem rozwrzeszczanego tłumu Hindusów. 

Założenie, że drą się Hindusi jest czysto rasistowskie, ale bądźmy szczerzy – jaki inny naród mógłby mieć w tak głębokim poważaniu fakt, że znajduje się w miejscu publicznym, że jest środek nocy, że można jeść spokojnie i bez awantur, że nagłaśnianie czyjegoś przemówienia to nie jest taki dobry pomysł. Wiem, wiem, odpowiedź brzmi: Amerykanie. 

Nie śpimy wcale. Rano przecieramy oczy i oboje mamy wrażenie, że braliśmy udział w hinduskim partyjnym plenum. Tę teorię wspierają liczne fakty: bolą nas głowy, czujemy wstręt do ludzi, no i nic nie zrozumieliśmy z tego przemówienia. 

Rankiem na placu dworca kolejowego kręci się sporo drobnych młodocianych cwaniaczków. Są nachalni, ale niegroźni. Zaczepiają nas od niechcenia, więc podchodzę do jednego z nich, ściskam mu rękę i mówię, że podobają mi się te groźnie wyglądające zawadiackie kolczyki, co zwisają mu z uszu. Peszy się nieco i wraz z kolegami idą zaczepiać młodszych od siebie. Nasz autobus gdzieś przepadł, więc w spokoju i relatywnie rześkim powietrzu poranka spokojnie kontempluję religijne emblematy, które zdobią maski pojazdów. Śiwa, co ma w opiece kierowców z twarzy zupełnie nie przypomina świętego Krzysztofa. 

W końcu udaje nam się ustalić, który z autobusów pasuje do naszych biletów, oraz który kierowca pasuje do tego autobusu. To nie jest dzień uprzejmego człowieka, kierowca i jego świta niechętnie udzielają pomocy i ignorują nasze prośby o przypięcie plecaków do rurek na dachu. Marysia wykazuje się męstwem, wskakuje po drabince na górę autobusu i przyczepia bagaże taśmą, którą wozimy ze sobą na wszelki wypadek. Poprawiam sobie humor, że ja zająłem się szczylami, a ona bagażami, więc jest remis w rachunku odważnych uczynków, ale i tak wiem, że to nieprawda.

 
Kierowca mitręży. Przesadza z dokładnością w egzekucji znanego nam systemu dopakowania ludzi, w efekcie czego jedziemy bardzo spóźnieni i absurdalnie ściśnięci, nawet jak na nepalskie standardy. Wyłączam się żeby w spokoju ducha przeżyć te kilka godzin podróży do Katmandu. 

Katmandu. Nie wiem czego mam się spodziewać. Każdy mówi co innego. Jesza radziła jechać tam, tylko jeśli gotowi jesteśmy na trudy wielkiego miasta. Z kolei Andrzej rozpływał się w opowieściach o Thamelu, czyli turystycznej enklawie w sercu stolicy. Spora część osób w ogóle ogranicza swoją wizytę w tych stronach tylko do Katmandu, uznając je za najszybszy sposób na zapoznanie się dobrami oferowanymi przez ten region świata. Nepalczycy w większości są zgodni w opinii powtarzając formułkę, którą można usłyszeć od każdego na świecie, kto nie mieszka w stolicy swojego kraju, czyli że za duże, za głośne, zbyt szybkie i ludzie jacyś tacy. 

Tymczasem autobus toczy się po niepełnosprawnych drogach Nepalu, które podobno z roku na rok są coraz lepsze, chyba że akurat jest ciężki monsun. Kierowca z pasją godną lepszej sprawy dopycha pasażerów, których, im bliżej stolicy, tym więcej stoi na poboczu drogi. 

Kierowca robi postój przy jednej z dhab. Wszyscy idą się pożywić. Tradycyjnie wyśmienity przydrożny posiłek i oddech szerokiej przestrzeni niepotrzebnie orzeźwiają umysły. Po powrocie do autobusu odkrywamy, że nasze miejsce na nogi zostało szczelnie zapchane tobołami jakiejś poczciwej kobieciny, która przycupnęła naprzeciwko, gdzieś pomiędzy zagłówkiem siedzenia kierowcy, a framugą okna. Marysia denerwuje się na nią i krzyczy żeby zabrała paczki, a kobiecina odgrywa debilkę kiwając głową, śmiejąc się i udając, że nie rozumie po angielsku. Mówię: „Zdaje się, że z nimi trzeba postępować inaczej” i siadam na siedzeniu bezlitośnie depcząc buciorami po wszystkim co kobieta upchała do swoich bagaży. Trochę boję się reakcji „O Boże! A ja tam jajka miałam!”, ale kobieta śmieje się do rozpuku z tego zagrania, krzyczy coś do ludzi siedzących za nami i po chwili pół autobusu rechocze razem ze mną. Lub ze mnie. 

Kilka godzin później w autobusie rozchodzi się charakterystyczny smród sfermentowanego prosa. Najpierw wszyscy ignorują zjawisko zerkając mimochodem kto tu jest pijakiem, ale mdły słodki smrodek nasila się i w końcu ktoś zauważa, że pod naszymi stopami i tobolami płynie już prawdziwy potok świeżego wonnego raksi. Zaczyna się więc dochodzenie i z początku jestem pewien, że to ja zawiniłem depcząc butami pakunki, ale wesoła kobieta sprawdza ich zawartość i nic nie znajduje. W końcu, po jakiejś godzinie mniej lub bardziej intensywnych poszukiwań znajduje winowajcę gdzieś w głębi autobusu, pęknięty pięciolitrowy plastikowy baniak, z którego sukcesywnie ubywa płynu. 

Dzięki temu doświadczamy chyba najostrzejszego szoku kulturowego tego wyjazdu. Zamiast sceny dramatu, bluzgów, przepychanek i paniki następuje coś absolutnie kuriozalnego. Kobieta, która odkryła baniak, krzyczy na cały głos informując pasażerów, że znalazła źródło przecieku, po czym w charakterze dowodu podnosi pęknięty pojemnik do góry. Ludzie wiwatują i śmieją się w głos, a ona macha baniakiem rozlewając kolejne porcje raksi po naszych ubraniach. Śmieje się przy tym i nie przestaje komentować, choć widać, że oto topnieje jej przyszły przychód. Zbiórka zastępczych butelek organizuje się niemal samorzutnie i cały autobus wygrzebuje swoje puste plastikowe opakowania w celu uratowania pozostałości trunku. Z pięciu litrów zostają cztery, które kobieta skrupulatnie przelewa do kilku pogiętych butelek po wodzie mineralnej. Pomoc bliźniemu jest tu tak naturalna, że kobieta nie tylko nie musi prosić o butelki, ale nawet za nie czuje się w obowiązku za nie podziękować. 

Zmęczeni, przegrzani, stłoczeni i okrutnie śmierdzący dojeżdżamy powoli do Katmandu. Najpierw autobus wspina się na potężne góry otulające rozległą kotlinę, po to żeby później serpentynami zjechać w dół. Im bliżej tym więcej ciężarówek tata, autobusów i wojska na drodze. Zabudowania stolicy zaczynają się w sposób znany z największych miast na świecie, od podmiejskich slumsów, obszarów fabrycznych i magazynów. Nie byłoby nic malowniczego w tym powitaniu, bo to duże i rozwinięte miasto, z billboardami, kominami i korkami ulicznymi, gdyby nie widok małpy wędrującej ze słupa na słup po splątanych drutach elektrycznych. Pod slupami stoją mieszkańcy i krzyczą na małpę, która za pomocą swojego niespiesznego majestatycznego przemarszu staje się sprawcą tysiąca krótkich spięć. 

Autobus przecina miasto z południa na północ. Mamy poczucie, że oddalamy się od centrum, więc w panice wyskakujemy w przypadkowym miejscu gdzieś po środku obwodnicy. Mieliśmy ambicję szybko samodzielnie zorientować się w mieście, ale nie potrafimy znaleźć na mapie solidnego punktu odniesienia. W końcu, pokonani, wsiadamy do taksówki i każemy się zawieźć do The Yellow House za z góry ustaloną, zdecydowanie zbyt wysoką sumę. Nie wiem nawet kto polecał ten hostel, ale nazwa została w pamięci, a zawsze lepiej jest rzucić kierowcy konkretem. 

Taksówkarz wyjeżdża z obwodnicy i wjeżdża w plątaninę mniejszych ulic, które pną się pod górę. Jest na miejscu dużo szybciej niż wydawałoby się, że powinien. Wysiadamy z taksówki i patrzymy na The Yellow House oceniając z zewnątrz jego wartość. Za plecami słyszę radosny krzyk Marysi. 

Marysia wita się z Malezyjczykami, których poznaliśmy w Himalaya Base Camp. Właśnie opuszczają hostel Tibet Peace, który jest położony naprzeciwko Yellow House. Spieszą się, wyjeżdżają już z Nepalu, czeka na nich taksówka, czeka na nich samolot, ale cieszą się z nieoczekiwanego spotkania i polecają swój hostel, który, jak twierdzą, jest bardzo porządny i ma niewygórowane ceny. Uznajemy, że to znak. 

Hostel został tak nazwany, ponieważ zatrudnia głównie uchodźców z Tybetu. Z braku tańszych opcji dostajemy dokładnie ten sam pokój, który mieli Malezyjczycy. Jest dla nas za drogi, ale recepcjonista twierdzi, że tańsze zwolnią się jutro. Faktycznie, jest bardzo porządnie, ciepła woda i światło w łazience, restauracja w tym samym budynku, wewnętrzny dziedziniec zamieniony w bardzo przyjemny ogród, no i internet w powietrzu. Standard Lonely Planet pełną gębą. Bierzemy prysznic i idziemy rozpoznać teren.

 
Im bliżej centrum Katmandu tym węższe i bardziej nieprzejezdne stają się uliczki. Miałoby to swój urok, zwłaszcza ze względu na bardzo spokojną i wesołą naturę Nepalczyków, ale inwazja chińskiego betonu i bylejakość wszelkiej przestrzeni powoduje, że trudno odróżnić to miasto od jakiegokolwiek innego dużego skupiska ludzi w Azji. Idzie się więc rynsztokiem w tłoku i hałasie, kasłając od pyłu i spalin, wytężając zmysły, żeby nie zgubić drogi. Lepiej niż Delhi tylko dlatego, że tłum nie przejawia aż takiej agresji. 

Chcemy zobaczyć Thamel, więc idziemy na chybił trafił przed siebie wierząc, że mieszkamy na obrzeżach tej osławionej dzielnicy. Po kilkunastu minutach marszu orientujemy się, że sceneria zamiast się cywilizować dziczeje. Widząc napis na szyldzie „Tourist Information Centre” wchodzimy do środka z zamiarem kupna dobrej mapy. 

Mapy nie znajdujemy. Znajdujemy za to szesnastoletniego chłopaka, który sam obsługuje turystycznego pośredniaka i który siedzi głęboko zanurzony w monitorze jednego z komputerów. Zanim zdążymy o cokolwiek spytać on już chce wiedzieć skąd jesteśmy, gdzie byliśmy i co zamierzamy zrobić. Jego intencje są czyste, nie zamierza nam nic sprzedać, po prostu chce się zaprzyjaźnić. 

Chłopak jest sierotą. Pochodzi z okolic Katmandu i przyjechał do miasta, żeby zarobić pieniądze. Mieszka sam w wynajmowanym pokoju we współdzielonym mieszkaniu. Zatrudnia go znajomy, jego zadanie to udzielanie informacji i pośrednictwo w sprzedaży biletów. Jest bardzo szczęśliwy, dobrze mu idzie. Ostatnio linie lotnicze, z którymi współpracują nagrodziły go darmowym biletem na lot do Pokhary. Odwiedził „najpiękniejsze miasto Nepalu” i mieszkał na Lakeside, jak prawdziwy turysta. Pokazuje nam swoje zdjęcia na Facebooku, jest tam wszystko: samolot, jezioro Phewa, nowi koledzy, pokój hotelowy… 

Przekaz emocji jest bardzo silny, więc nieśmiało wracam do naszego problemu. Chłopak drukuje mapkę z internetu, zaznacza nasze położenie i mówi gdzie mamy iść. Wychodząc obiecujemy, że jeszcze się u niego pojawimy. Zapisuje nam swoje imię na kartce i wraca do Facebooka. 

Drugi raz gubimy się już chwilę potem. Tutejsi rikszarze z rzadka wykazują się inwazyjną nachalnością. Wolą raczej styl stacjonarny, wyluzowany. Z pewnego dystansu zagajają tylko „Rikshaw?” i nie naciskają, gdy widzą obojętność potencjalnego klienta. Mało tego, gdy pytamy jednego z nich o drogę, to, rzecz nie do pomyślenia w Delhi, nie mówi, że może nas zawieźć na miejsce za sto pięćdziesiąt rupii, tylko leniwie pokazuje ręką gdzie skręcić. 

Thamel. Jeśli Lakeside to Krupówki, Thamel to Floriańska, Sukiennice i Kazimierz w jednym. Dywany, makatki, koce, poduszki, papierowe lampy, materiałowe lampy, kadzidła, torby, portfele, sakiewki, torebki, koszule, koszulki, spodnie, buddyjskie flagi, sarangi, kawiarnie, restauracje, steakhouse’y, pizzerie, muzyka na żywo, muzyka z soundsystemów, masaże, fryzjerzy, tatuaże, haszysz, marihuana, policjanci, złodzieje, taksówkarze, rikszarze, fałszywi święci, fałszywi żebracy, agresywni sprzedawcy i całe morze grubych białych turystów. A wszystko to upchane na przestrzeni jednej ulicy i trzech przecznic. 

Ten plastik to męka. Wybór miejsca, w którym zjemy zakrawa na operację z pogranicza logistyki, BHP, public relations, oceny ryzyka inwestycyjnego i znajomości ludzkich charakterów. Decydujemy się na posiłek w restauracji o nazwie Yak i zachęca nas czystą podłogą, racjonalną ceną i dużą rotacją klientów. 

W środku sami biali. Ba, jest nawet kilku Polaków. Obsługa nie nadąża, więc czekamy w nieskończoność na nasze jedzenie, które w końcu przychodzi, ale jedyne co można o nim powiedzieć, to fakt że jest gorące. Jemy i powoli zdajemy sobie sprawę z tego, że wylądowaliśmy w stolicy i będzie tu tak, jak w każdej stolicy turystycznego państwa, czyli jedzenie nijakie, obsługa powolna, ceny wysokie, a dobre miejsca zarezerwowane są jedynie dla wtajemniczonych, którzy badają teren minimum od sześciu miesięcy. Trudno, nie można pojechać do Nepalu i nie zobaczyć jednego z najstarszych miast w Azji. Można za to starać się szybko zeń wyjechać. 

Zapada zmrok. Wracamy do hostelu pocieszając się, że może przemawia przez nas zmęczenie. Wyśpimy się w, było nie było, świetnym pokoju i jutro wszystko będzie wyglądać lepiej. 

Na skrzyżowaniu Marysia mówi, że musimy skręcić w lewo, ja jestem prawie pewien, że to nie to skrzyżowanie, ale siedzę cicho, bo moja orientacja w terenie jest niczym przy jej nadludzkich zdolnościach, co udowodniła mi już nie raz. Piętnaście minut później gubimy się po raz kolejny. Wówczas z nieba spada rzęsisty deszcz, który powoduje krótkie spięcie i wyłącza prąd w całym mieście. Ulica pogrąża się w mroku i pustoszeje w mgnieniu oka. Strumień wody deszczowej zmywa śmieci z dziurawego asfaltu. Po raz pierwszy to miasto wygląda atrakcyjnie, wręcz dziko i niebezpiecznie. 

Wchodzimy do sklepu obok, mimo ciemności widać, że w środku schronili się ludzie. Sprzedawca potrzebuje chwili, żeby nam pomóc, jest trochę ślepy, a latarki i mapa z drukarki nie pomagają mu w zadaniu. W końcu uświadamia nam bardzo precyzyjnie, że hotel Tibet Peace nie znajduje się na Thamelu, tylko na Paknajol, a chłopiec w pośredniaku źle zaznaczył nasze położenie. 

Brniemy nocą w strugach wody przez puste ulice Katmandu. Człapiemy sandałami w brunatnej deszczówce oświetlając fasady odrapanych budynków nerwowym światłem latarek czołowych. Może to miasto ma coś, czego nie widać na pierwszy rzut oka? Z tą kojącą myślą docieramy do hotelu i idziemy spać w naszym tybetańskim pokoju.