11/04

Andrzej, który, jak już zostało wspomniane, był na podobnej wycieczce sześć lat wcześniej mówi, że oni z Tomkiem zaraz po lądowaniu jadą taksówką do dzielnicy Paharganj. Tam spał ostatnim razem i „było ok". Rano mają zamiar "jak najszybciej ewakuować się z Delhi". Wpadam na pomysł, żeby się do nich na tę noc przyczepić. Znają realia i płacą pół taksówki do centrum miasta – to już dwa plusy, które totalnie przesłaniają nam minusy.

Lądujemy. Uderzenie powietrza po otwarciu włazu. Duszno, trzydzieści stopni o 3:00 rano w kwietniu. Słodki zapach zgnilizny i kadzideł jest zaskakująco przyjemny. Czuję, że oszukano nas pełnymi grozy opowieściami o Indiach. Jesteśmy witani przez nowy terminal, wyłożony dywanami, w całości pokryty samobieżnymi chodnikami, upstrzony imponującymi metalowymi rzeźbami słoni. Nad stanowiskami kontroli paszportowej wiszą potężne pozłacane dłonie ułożone w mudry. Wszystko jest duże, obce, ciekawe, ale też czyste i przyjazne. Czuję ulgę oraz wyrzuty sumienia za ten zaściankowy niepokój.

Hindusi stoją na straży macierzy. Kartka, którą trzeba uzupełnić przy wjeździe posiada rubrykę „Address in India”. Rubryka jest absurdalna, co uzmysławiam celnikowi. Celnik uzmysławia mi, że rozważa natychmiastową deportację polskiego obywatela do ojczyzny. Aviomariny i dwie zarwane noce ewidentnie wpłynęły na racjonalne myślenie. Kooperuję z celnikiem, on niechętnie kooperuje ze mną, razem wymyślamy jakiś przypadkowy adres i wchodzę na teren Indii. Maryś nazywa hinduskich biurokratów Paszczakami, ze względu na kompulsywne trzymanie się zasad, które nie mają żadnego sensu, zastosowania i celu. Przykład dostajemy chwilę potem – z pieczołowicie wypełnionej kartki imigracyjnej należy urywać bloczek, który w teorii powinien zostać zwrócony przy wyjeździe. Jednak nieuzupełniony bloczek natychmiast zostaje zarekwirowany przez strażnika, który dba o czystość lotniska.

Ponieważ rupii nie da się wywieźć z Indii, nie da się ich również wwieźć. Dlatego przyjeżdżamy z dolarami i idziemy do punktu wymiany walut. Paszczaki atakują, ale jesteśmy Polakami, mamy we krwi zapisany demontaż systemu. Pieniądze wymieniamy na spółkę z Andrzejem i Tomkiem, legitymując się paszportem Marysi, na dokumentach składając mój podpis. Obsługa kantora jest kontent.

„Prepaidowy” system wołania taksówek organicznie wynika z hinduskich realiów. Pani siedzi w budce, mówi się do pani gdzie się chce jechać, płaci się pieniądze, pani wypisuje papierek, papierek przedstawia się panu taksówkarzowi, który w związku z tym zobowiązany jest odwieźć cię na miejsce, bo inaczej nie otrzyma pieniędzy za kurs. Taka zabawa kosztuje odpowiednio więcej, ale mając na uwadze wszystko co przewodnik ma do powiedzenia na temat oszustw, jest to usługa warta swoich pieniędzy.

Zosia znika z organizatorami wolontariatu. Wychodzimy z Marysią, Andrzejem i Tomkiem przed lotnisko, gdzie stoi pół setki taksówek. Jest cały przekrój tutejszej motoryzacji: Premier Padmini, Hindustan Ambassador, Maruti Omni, Mahindra Logan. Większość posiada numery na dachu, ale brak numeru, który widnieje na naszym kwitku. Konsternacja i wstyd, że daliśmy się naciągnąć w pierwszej minucie pobytu w Indiach, ale po chwili taksówka pojawia się znikąd. Znikąd pojawia się również kilku sześcioletnich szczyli, którzy koniecznie chcą nieść nasze bagaże. Jednemu z nich udaje się przemocą wydrzeć czyjś plecak i zapakować do bagażnika zdezelowanego maruti, więc teraz jesteśmy mu dłużni pieniądze. Andrzej znajduje monetę 1 euro i wręcza dzieciakowi, który natychmiast staje się szefem gangu i nie pozwala nikomu obejrzeć monety.

Pakujemy się do środka, ja siadam koło kierowcy. Kierowca rusza bez pytania i włącza radio na cały regulator. Głośniki są przepalone, więc ryczy do nas coś co przypomina hinduskie Sleigh Bells. Kierowca zagaja po angielsku, ale po klasycznym już „Poland-Holland” szybko okazuje się, że nie mówi w tym języku, tylko używa zwrotów wykutych na pamięć. Zresztą konwersacja i tak jest niemożliwa, bo zagłusza nas muzyka. Kierowca sięga do pokrętła w radio i jestem przekonany, że będzie ściszał. Pogłaśnia.

Noc. Sześciopasmowe ulice, na których pojazdy nie przestrzegają żadnych reguł. Ruch niby lewostronny, ale trudno orzec. Samochody obite są ze wszystkich stron i ich obły wygląd zbliża je kształtem do mydelniczki. Nasze maruti jedzie dwa razy za szybko i wciska się w miejsca, gdzie nie zmieściłby się motor. Oszałamiająco, nawet jak na moje standardy, głośna muzyka wciska mi bębenki w głowę, a mieszanka adrenaliny, strachu, zmęczenia i ekscytacji powoduje, że chłonę rzeczywistość z entuzjazmem surykatki.

A rzeczywistość jest zaskakująco przyjazna. Ulice szerokie, trawniki przystrzyżone, palmy sprężyste i powietrze nieczyste. Jadę i myślę: „Oszukali mnie wszyscy. Tu jest normalnie. Ba, tu jest lepiej, bo gdzie indziej można jechać tak szybko, w noc, taksówką, z muzyką na cały regulator? Ale rośliny! No, dużo spalin, ale co zrobić, XXI wiek.” Pan taksówkarz pokazuje jakieś miejsce po prawej, że blisko centrum i tu jest targ. Nie widzę dokładnie, bo ciemno i szybko. Kierowca skręca w lewo i wjeżdża w inną dzielnicę...

„Co?” Ciemna noc. Wjeżdżamy w zdewastowany śmietnik trzypiętrowych karkołomnych konstrukcji z blach falistych i desek wiórowych. Przed sobą mamy gówno i śmieci. Pchamy się coraz głębiej w tak ciężki bajzel, że przy tym zdjęcia faveli wydają się być folderem reklamowym niemieckiego biura podróży. Jesteśmy już w samym środku kloaki. Maruti obciera boki w wąskiej uliczce i grzęźnie kołami w śmierdzącym ścieku. W myślach mam tylko jedno słowo. „Co?"

Taksówkarz mówi: "Paharganj. Wysiadać."

Tak robimy. Wysiadamy. Mimo, że temperatura to ponad trzydzieści stopni i tak jestem wdzięczny, że mam na nogach górskie trepy. Podejrzewam, że ściek po którym stąpam jest żrący. Obok nas, przez drzwi czegoś, co strach nazwać mieszkaniem, wylewa się tona śmieci, kompostu i innej nieokreślonej biomasy. Po tym gnoju pełźnie kot, co mu nóżkę urwało i pyszczek też ma jakiś nie teges. Żeby móc pójść dalej, trzeca przekroczyć kupę gówna. Tomek grzmi dykcją Franciszka Pieczki: „Jestem wrażliwy na zapachy! Nie mogę tego znieść! Andrzej, gdzieś ty mnie zabrał?!”

Oprócz kota pełźnie ku nam starszy mężczyzna. Wygląda na wariata, który niecałe piętnaście minut wcześniej wypadł z pędzącej ciężarówki. Trzyma w ręku cegłę i do dziś nie wiem czy chce nam ją sprzedać czy wbić do głowy.

Andrzej chce iść do Hotelu Everest. Zapamiętał go z poprzedniej wyprawy jako relatywnie czysty i tani. Cóż z tego, jeśli każdy hotel na Pahaganj nazywa się Everest, a żaden nie jest ani czysty, ani tani.

Podbiega dwóch chłystków. Jeden ma podbite lewe oko, drugi prawe. Pewnie uderzyła ich ta sama ciężarówka co mężczyznę z cegłą. Chłystki chętnie pokażą każdy przybytek w okolicy, niezależnie, hotel, niehotel. Mają sto tysięcy wymiętych wizytówek reprezentujących wszystkie betonowe konstrukty po lewej i prawej. Chcąc nie chcąc idziemy z nimi.

Wewnątrz konstruktów hotelopodobnych panuje cisza. Właściciele śpią na zapleczu, a w recepcji trzech obdartusów leży pokotem wszędzie tam, gdzie jest przynajmniej trochę płaskiej przestrzeni. Przyjęty układ jest taki - najpierw następują oględziny pokoju, dopiero później podjęcie decyzji. Trudno ocenić ryzyko, więc ustalamy na chybił trafił, że ja z Tomkiem czekamy w recepcji, a Marysia z Andrzejem idą oglądać pokoje. Robię co mogę, żeby nie przekładać wyglądu parteru na oczekiwania względem zakwaterowania. Nie trzeba długo walczyć, za każdym razem Marysia i Andrzej wracają do nas dość szybko. Rezygnujemy z pierwszego hotelu, bo nie ma bieżącej wody, co zaskoczyło również jego właściciela. Rezygnujemy z następnego hotelu, bo nie ma okna. W następnym śmierdzi, a okno się nie otwiera. Następny nie ma łazienki. Nie ma łóżka. Zamiast pokoju jest kupa śmieci.

Bierzemy hotel, który jest w nieustannej budowie od kilku lat. Zbijamy cenę o połowę (z siedemdziesięciu złotych do trzydziestu pięciu), czyli i tak płacimy dwa razy za dużo. Pokój wygląda jakby był czysty, ma okno, które się otwiera, ma moskitierę, która nie jest dziurawa. Drzwi do pokoju nie zamykają się na klucz, co jest zmartwieniem, ale tylko przez chwilę, bo jest 4:00 rano i zamykam oczy w nadziei na uratowanie nocy zarwanej w samolocie.

Natychmiast je otwieram. Jest 6:00 rano i ulica pod uchylonym oknem wyje z całych sił.

--------------------------------------------------------------------------------------------------------

Świat ryczy przez uchylone okno. Tubylcy muszą zakrzywiać czasoprzestrzeń - nie jest możliwe, żeby o tak wczesnej porze na tak małej ulicy mieściło się tyle osób. Wszyscy mają włączone przenośne mp3 plejery. Muzyka umila im czas gdy jedzą, piją, smażą, gotują, sikają, srają, palą, idą, pchają, pedałują, kierują, krzyczą, śpiewają, śmieją się, klną, siedzą, leżą, modlą się, żebrzą, kupują, sprzedają, kładą się i wstają, żeby znów coś zjeść.

Przewracam się na łóżku w półśnie, po czym wstaję i idę skorzystać z łazienki. Wita mnie moc podejrzanych rozwiązań odpływów, wieloznacznych układów kurków oraz tajemniczy system z wiadrem. Marysia śmieje się z nalepki na sedesie, która jawnie kłamie, że ubikacja została zdezynfekowana.

Andrzej i Tomek idą na dworzec, który jest gdzieś w prawo po wyjściu z budynku. Kupią bilet na pociąg do Gorakhpuru i „spieprzają z tego piekła”. Jestem zmęczony, nie potrafię o tym myśleć. Chwilowo potrafię myśleć tylko o prostych zadaniach wynikających z oczywistych potrzeb. Mamy oczywistą potrzebę posiadania gotówki, więc przed nami stoi proste zadanie odnalezienia bankomatu.

Recepcjonista informuje, że bankomat jest gdzieś w lewo po wyjściu z budynku. Obsługa nie budzi zaufania, ponieważ ciągle zapewnia, że jest go godna, ale i tak zostawiamy im plecaki. Stoimy chwilę w oszklonych drzwiach czegoś, co kiedyś być może będzie hotelem i nieśmiało zanurzamy się w pierwotnej ludzkiej zupie przelewającej się przed naszymi oczami. Brniemy przez tłum, a tłum je, pije, smaży, gotuje, sika, sra, pali, idzie, pcha, pedałuje, kieruje, krzyczy, śpiewa, śmieje się, klnie, siedzi, leży, modli się, żebrze, kupuje, sprzedaje, kładzie się i wstaje, żeby znów się coś zjeść.

Zbliżamy się do wielopasmowej arterii miasta. Arterii w stanie zawałowym wywołanym nadmiarem motorikszy, przez niektórych pieszczotliwie zwanych tuk-tukami. W zasięgu wzroku jest ich miliard i każda trąbi, raczej dla zabawy, a nie w nadziei zmiany swojego beznadziejnego położenia. Odurzony ruchem ulicznym orientuję się, że nie znamy nazwy hotelu, w którym zostały plecaki. Jakimś ratunkiem wydaje się zapamiętanie charakteru tej tłocznej uliczki i w głowie szufladkuję ją pod hasłem „średniowiecze”. Robię kilka kroków w stronę domniemanego bankomatu i widzę, że każda uliczka jest tu „średniowieczna”. Prawie panikuję, ale nie mam na to czasu, bo właśnie okazuje się, że bankomat może być po drugiej stronie arterii wypchanej tuk-tukami. Myśl o przeprawie na drugi brzeg jest tak abstrakcyjna, że odsuwa na bok wszelkie troski.

Bankomat jest jednak zaraz przy nas, a powrót do hotelu okazuje się łatwy. Zabieramy plecaki i dostajemy SMSa od Andrzeja, który twierdzi że udało mu się kupić bilet na dziś wieczór. Nepal powoli zaczyna jawić się niczym ziemia obiecana, ale jeszcze idziemy na dworzec z zamiarem kupna biletu na jutro lub pojutrze. Może nie stracimy do tego czasu resztek zdrowia psychicznego?

Stracimy chwilę potem, ale póki co pojawia się akcent humorystyczny. Górę śmieci z jednonogim kotem usuwa delhijskie MPO. Na ciężarówce widnieje napis „KEEP DELHI GREEN AND CLEAN”.

Dworzec. Paharganj jest do niego przytulony, co trochę tłumaczy syf dzielnicy. Przechodzimy pod napisem „NEW DELHI” w pełni świadomi, że wkraczamy w paszczę lwa. Idziemy uzbrojeni w znajomość wszystkich scenariuszy oszustw, jakie mają tu miejsce. Ostrożnie, ale zdecydowanie kierujemy się w stronę kasy dla turystów. Robimy błąd, bo jesteśmy parą białych z wielkimi plecakami. Robię błąd, bo nie znam drogi i rozglądam się niepewnie.

Maryś mówi, że równie dobrze moglibyśmy iść z transparentem „first time in India” i kartką „kopnij mnie” na plecach.

Na dworcu jest sześć tysięcy ludzi. Dwa tysiące gdzieś jedzie, dwa tysiące tu mieszka, a dwa tysiące chce kogoś oszukać. Przypadkiem łapię kontakt wzrokowy z jedną z tych sześciu tysięcy osób. Mężczyzna, który akurat pomaga Hindusce, widząc nas upuszcza jej bagaż, biegnie do nas i zaczyna mówić.

„Dzień dobry, sir, ja wam pomogę, chcecie iść do kasy turystycznej, tak, chodźcie za mną, ona jest tutaj, tutaj jest druczek, ten druczek się wypełnia i oddaje się do kasy, ale, tak jakby, akurat kasa jest zamknięta, tak bywa, straszny tłok, nic nie widać, chodźmy tutaj, prawda, jest jeszcze inna opcja, macie Lonely Planet, pokażcie, tu jest inne biuro obsługi turystów przy Connaught Place, o, tu jest w przewodniku na mapce, ten skrót DTTDC, chodźcie tutaj, tu mój kolega ma motorikszę, on was tam zabierze za dwadzieścia rupii, jakby chciał więcej to mu nie dawajcie, zabierzesz ich tam za dwadzieścia rupii, wsiadajcie, cześć”.

Ten człowiek jest czarodziejem. Znamy scenariusz, który odgrywa przed nami, przerabialiśmy go w pamięci jeszcze pół godziny wcześniej, ale ten człowiek jest czarodziejem i za pomocą słów przejmuje kontrolę nad umysłami ludzi. Siedzimy w motorikszy za nami oddala się dworzec kolejowy i patrzymy na siebie z poczuciem, że wydarzyło się coś nienaturalnego. Oto obcy człowiek skruszył twoją wolną wolę i nawet się nie spocił.

Strach zostaje zastąpiony przez wątpliwość. Przecież okienko faktycznie wyglądało na nieczynne, a na mapce w przewodniku istotnie stoi napis DTTDC. Riksza dojeżdża do paskudnego Connaught Place i zatrzymuje się pod małym biurem, w witrynie którego widnieje ten właśnie skrót. Rikszarz bierze dwadzieścia rupii. Mówię Marysi, że może jednak to jest właściwe miejsce.

Wnętrze chłodzi klimatyzacja, wypełnia bulgot dystrybutora wody, a przestrzeń dzielą cztery małe, nowoczesne boksy zasiedlone przez kilku eleganckich mężczyzn. Witają, sadzają i pytają jakiego biletu nam trzeba. Ignoruję wszelkie zalecenia o niespożywaniu wody, której pochodzenia nie znam i piję duszkiem litr cieczy z dystrybutora. W tym czasie małżonka staje się wynalazcą najlepszego sposobu na budzących wątpliwość Hindusów. Wynalazek zostaje wprowadzony w życie, odnosi sukces i zostaje ochrzczony „styl leniwego idioty”.

- Chcą państwo kupić bilet na pociąg?
- Tak.
- A dokąd?
- A dokąd można?
- W różne miejsca.
- A jakieś fajne?
- W Indiach wszystko jest fajne. Dokąd Państwo chcą jechać?
- To ja sprawdzę w przewodniku.
- Proszę mi podać nazwę miasta.
- Nie wiem, Agra?
- Do Agry na kiedy?
- A na kiedy są bilety?
- Na jutro?
- Może być na jutro.
- Na jaką klasę?
- A jakie są?
- Albo nie, poproszę do jakiegoś innego miasta.

Powtarzać w nieskończoność.

Hindus nastawiony na szybki zysk traci cierpliwość mniej więcej w trzeciej minucie. Zostawia nas samych w boksie. Zerkamy na monitor podłączony do komputera, z którego korzystał. Otwarta jest strona Indian Railway, którą sami przeglądaliśmy w Polsce. Wstaję i rozglądam się nad boksami. Widzę, że z witryny biura zniknął szyld z napisem DTTDC. Gdy wychodzimy obsługa nie zwraca na nas uwagi.

W amerykańskiej franczyzie obok jemy pierwszy posiłek tego dnia i wiemy już, że Delhi nas przerosło. Wyjeżdżamy stąd tak szybko, jak to jest możliwe.

Spotykamy Andrzeja i Tomka. Andrzej mówi, że on przeszedł przez prostszą choć bardziej brawurową próbę oszustwa. Hindus stał w bramie dworca pod wielkim napisem "NEW DELHI" i pytał gdzie chcą się dostać. Gdy Andrzej powiedział, że na dworzec Hindus powiedział, że budynek nie istnieje, bo się spalił.

Wracamy na stację; znajomy oszust nas nie poznaje. Szukamy kasy dla turystów. Mijamy setki śpiących osób, które nie dostały się na pociąg i czekają na następny. Są całe rodziny z dziećmi, ale głównie koczują kobiety. Spędzają tam miesiące. Na piętrze, kilka metrów od miejsca skąd zabrał nas rikszarz znajdujemy kasę turystyczną – przestrzeń odgrodzoną od prawdziwego świata, gdzie biali siedzą spokojnie na krzesełkach i są maszynowo obsługiwani przez kilku fachowych kasjerów. Wypełniamy formularz i dostajemy bilet na ten sam pociąg do Gorakhpuru, którym jadą chłopcy. Mamy miejsca w klasie „sleeper”, czyli leżące, ale bez klimatyzacji. Zostaje sześć godzin, które musimy spędzić Delhi. Głód oraz irracjonalna potrzeba zobaczenia miasta wygania nas na ulicę.

Porażką kończy się próba sforsowania tkanki miejskiej na piechotę. Dwa razy blokuje nas rondo, raz gubimy drogę i wracamy do punktu wyjścia. Niezliczone ilości delhijczyków obserwują bacznie dwóch białasów z plecakami; pieszo chodzą tylko ludzie skrajnie ubodzy. Miasto przytłacza coraz bardziej. W głowie zostają barwy w tonacji ściery do podłogi i zapach moczu wydobywający się z ulicznych pisuarów zmieszany z zapachem limonki o niewiadomym źródle pochodzenia.

Wybieramy pierwszy lepszy zabytek zaznaczony na mapie w przewodniku. Pada na Dżami Masdżid – jest najbliżej. Wsiadamy do motorikszy i wypowiadamy nazwę. Rikszarz nie mówi po angielsku, ale rozumie. Rusza i jedzie w przeciwnym kierunku, niż powinien. Za zakrętem wjeżdża w korek uliczny. Od miejsca, w którym wsiedliśmy do miejsca, do którego zmierzaliśmy dzielił nas kilometr. Po trzydziestu minutach pytam rikszarza czemu to tyle trwa. Obraża się, ale rysuje na dłoni tajemniczy poziomy odcinek, którego oba końce łączy półokręgiem.

Po kolejnych trzydziestu minutach, zaskoczeni, docieramy na miejsce. Rachunek jest niewygórowany, co poprawia humor, ale nie na długo, ponieważ Dżami Masdżid, największy meczet w całych Indiach, to zwykłe targowisko, kibel, festyn i jadłodajnia. Majestatyczny budynek, który gromadzi wiernych i niewiernych jest brzydki. Zaczyna siąpić. Jesteśmy głodni.

Siadamy na schodach. Potrzeba wsparcia, podpowiedzi, jedzenia, ratunku. Zamiast tego przychodzi kilkoro dzieci. Dzieci są najgorsze. Są bezwzględne, szybkie i wszechobecne. Wkładają rączki do naszych kieszeni i udają, że to żart. Pięcioletnia dziewczynka staje przede mną, patrzy mi w oczy i pyta:

- Hindu?
- No.
- Muslim?
- No... Christian.
- Eee...

Macha ręką i odchodzi zdegustowana. Maryś przeżywa kryzys. Widzę w tłumie trójkę białych. Pytam czy coś dziś jedli. Z odrobiną szaleństwa w oczach odpowiadają, że jedli wczoraj. W McDonaldzie.

Mapa w przewodniku pokazuje kilka restauracji nieopodal sąsiedniego Czerwonego Fortu, który zgodnie z nazwą wygląda na niemożliwy do sforsowania. Wchodzimy do pierwszego przybytku, który nie jest postawiony na wysypisku śmieci. Dopiero na progu dociera do nas nazwa. „Hygenic Food”.

Jest zbyt wcześnie, żeby restauracja uruchomiła tandoor, ale jedzenie smakuje wyśmienicie. Stajemy się cichą atrakcją zakochanych, którzy przyszli tu na randkę. Marysia zauważa różnicę kulturową – jako jedyna para siedzimy naprzeciwko, a nie obok siebie.

Zostają dwie godziny. Z mapy wynika, że dzielą nas dwa kilometry od dworca. Powoli zachodzi słońce i, choć wydaje się to niemożliwe, ruch na ulicy gęstnieje. Brniemy w tłumie, plecaki zahaczają o wszystko, uliczni sprzedawcy krzyczą, ale towar, którym handlują jest niemożliwy do rozpoznania. Poruszanie się w tym bałaganie przypomina dryf. W meczecie obok zaczyna śpiewać imam atakując to, co zostało z naszego słuchu. Ten spacer dostarcza zmysłom większą ilość bodźców niż ostatnie trzydzieści lat życia w Polsce. Pierwszy raz wpadam w prawdziwy zachwyt.

Godzina do odjazdu pociągu. Samo serce Starego Delhi. Ciemno, na ulicach nie ma lamp. Nie ma też samochodów, nie mieszczą się między rikszami i ludźmi. Trzymamy się z Marysią za rękę, ale uścisk nie wytrzymuje presji tłumu. Separacja na odległość dwóch metrów wydaje się być zapowiedzią tragedii. Hindusi są w stanie w tym tłumie manewrować dziesięciometrowymi drutami. Po kolejnym zakręcie orientujemy się, że zgubiliśmy kierunki świata. Mamy kompas, ale nie da się po niego sięgnąć.

Pół godziny do odjazdu. Docieramy na dworzec z pomocą rikszarza. Dostaje za kurs sto rupii. Dwa razy tyle ile powinien, ale jesteśmy bardzo wdzięczni. On nie jest wdzięczny, chciałby dostać dwieście.

Dworzec jest dobrze oznaczony, ale tylko do połowy. Peron pomaga nam odnaleźć przypadkowy przechodzień. Bezinteresownie, co do dziś wydaje się kuriozalne.

Na peronie czeka kilka tysięcy ludzi, wśród nich Andrzej i Tomek. Panuje tu brytyjski porządek, każdy ma imiennie przypisany przedział, siedzenie i wagon. Chłopcy są klasę wyżej, więc zostawiamy ich i idziemy do sektora, w którym ma stanąć nasz wagon.

Mija czas. Przechodzą sprzedawcy wszystkiego, od wody, przez ciastka, po aluminiowe maty. Kupujemy jakieś placki. Okazują się być dużymi pralinkami posypanymi masalą, mieszanką przypraw. Pociąg spóźnia się pół godziny, nikogo to nie martwi. Rozglądam się. Biali budzą tu mniejsze zdziwienie niż w innych częściach tego miasta.

Zaraz przed przyjazdem pociągu pojawia się samotna, biała, trzydziestoparoletnia kobieta. Kolorowo ubrana, z czego można wnosić, że jest w Indiach przynajmniej od kilku tygodni. Uśmiecha się przyjaźnie, ale nie podchodzi. Pociąg podjeżdża, nieśmiało zbieramy bagaże, a ona, czując nasz brak doświadczenia, zachęca gestem głowy do żwawszego działania. Spoglądam na innych podróżnych – rzucają się na pociąg jakby od tego zależało ich życie. Przy wejściach do wagonów zaczyna się brutalna przepychanka z użyciem łokci. Wszyscy chcą jak najprędzej dopaść swoich, przypisanych z imienia i nazwiska, siedzeń.

To, że każdy ma siedzenie przypisane do nazwiska nie oznacza, że jest tylko jedna osoba o tym nazwisku. To, że każdy ma siedzenie, nie oznacza, że znajdzie się również miejsce na wszystkie bagaże. Wygląda na to, że podróżni wożą ze sobą wszystko, łącznie z krzesłami i stołami. Bagaże mają priorytet, najpierw układa się torby, potem koło toreb układa się zwinięty w kulkę dziadek.

Oni wydają się mieć nadludzkie zdolności. Siedemdziesięcioletni pan wychodzi na górną pryczę przy pomocy zahaczonego o ogniwo łańcucha wielkiego palca lewej stopy. Gruby gość opiera się wygodnie o twarde deski i natychmiast zasypia. Koścista kobieta relaksuje się leżąc na drewnianych klocach. Marne są nasze szanse w tym starciu, ale nagle Hindusi robią się przyjaźni, wręcz rodzinni. Pomagają nam, doradzają, pytają czy czegoś nam nie trzeba.


Do naszego przedziału trafia biała kobieta. Nie przypadek, biali są grupowani razem. Kobieta imponuje luzem, z marszu wali swój plecak w pierwsze wolne miejsce pod pryczą, sama wychodzi na najwyższą i prawie od razu zasypia, bez cienia troski o bagaż.

Siedzimy w ruchomym pudełku poukładani jak klocki lego. Przechodzi gość i krzyczy „pani!, pani!, pani!, pani!”, co oznacza że sprzedaje wodę. Przechodzi gość i krzyczy „czaj!, czaj!, czaj!, czaj!”, co oznacza, że sprzedaje herbatę z mlekiem. Przechodzi jeszcze sześciu gości i krzyczą coś, co nic dla mnie nie oznacza. Przechodzi gość z wielkim sprejem na robaki, psika w rogach i idzie dalej. Pociąg rusza i prawie natychmiast przyspiesza do ponad stu na godzinę. Wiatr wieje przez otwarte okno.

Wszyscy Hindusi zasypiają o 23:00. Wcześniej kurtuazją markują wyraźne ponaglenie, że my też powinniśmy iść spać, bo czas rozłożyć środkową pryczę. Kładę się, ale ciągle obserwuję nasze plecaki. Nie ufam im, mimo że ze wszystkich dotychczasowo spotkanych ludzi, oni wyglądają na godnych zaufania. Kobiety zasypiają natychmiast, mężczyźni jeszcze chwilę rozrabiają w rękach tytoń, który wkładają do ust. Gdy widzą, że obserwuję proceder peszą się i kryją za rogiem. Pociąg podskakuje na szynach, wiatr wieje, ja leżę z przewodnikiem pod głową w funkcji poduszki. Jest niewygodnie, leżę czujny, ale spokojny. Zarywam trzecią noc z rzędu.