06/05


Z azjatyckich autobusów sterczą niewielkie kobiecie głowy. Wywieszone na zewnątrz niedelikatnie podskakują w rytm drogowych wybojów. Autobus przemierza zatłoczone ulice miast dyndając łbami pasażerek, z których po trochu wylatuje treść żołądka wzburzonego bujaniem starych amortyzatorów. Przejeżdżający wóz zostawia po sobie chmurę czarnego śmierdzącego dymu i drobne ślady wymiocin na asfalcie. 

Walka trwa od rana. Czas potrzebny do spakowania plecaków wydłuża się wraz z przybywającymi turystycznymi suwenirami. Gdy wreszcie udaje nam się upchnąć duperele po kieszeniach tobołów napotykamy przeszkodę w postaci rachunku z recepcji, który jest wyższy od tego, co sami wyliczyliśmy. Oczywiście, dopisano nam raz już zapłaconą noc w tym bardziej ekskluzywnym pokoju. Maria to przewidziała i zachowała rachunek na okazję taka jak ta. Gdy przychodzi do poprawienia sumy na karteczce Tybetańczycy uparcie udają głupszych niż są. 

Idziemy na dworzec Ratna Park drogą, którą znamy z niedawnych odwiedzin w urzędzie pocztowym, gdzie sympatyczne panie nie używając słów udowodniły nam, że do ich obowiązków służbowych należy również lizanie znaczków. Jest gorąco, ale niezbyt parno, więc marsz z jednym plecakiem z tyłu, jednym z przodu i tłumem wszędzie dookoła nie jest aż tak wyczynowy. 

Wsiadamy do podmiejskiego autobusu, który jedzie do Bhaktapuru. Tłum gęstnieje, ale ilość ludzi nie przekracza granic zdrowego rozsądku. Za to tradycyjnie epileptyczny ruch uliczny i rozchybotane resory dają złudzenie podróży statkiem. Przytulam się gdzieś w kąciku, pomiędzy rurą, fotelem, młodym chłopakiem i wiejską babą tęsknie wyglądając za okno i łapiąc powietrze, które z rzadka wpada do środka przy postojach na przystankach. Mój żołądek ma dość tej karuzeli, którą z sadystyczną premedytacją serwuję mu od kilku dni bez ustanku. Z sąsiednich autobusów wystają głowy Nepalek. Patrzę jak symultanicznie podrygują w spazmach choroby lokomocyjnej. To teledysk dla muzyki mdłości targających moim żołądkiem. 

Bhaktapur. Czternaście kilometrów od Katmandu, niecała godzina jazdy. Po wyjściu z autobusu od razu czuć powiew prowincji. Przestrzeń, śpiew ptaków. To nadal miasto, ale miasto dla ludzi. Dwóch przedstawicieli tego gatunku siedzi na kupie cegieł strategicznie ustawionej obok zajazdu autobusów. Jeden z nich podbiega do nas zanim zdążymy wyjść z autobusu. 

Zalewa nas informacjami. A wiecie, że miasto jest zamknięte dla ruchu samochodowego przez UNESCO? A wiecie, że ścisłe centrum jest płatne dla białych? A wiecie, że jeśli zostajecie kilka dni, to musicie powiedzieć, że chcecie wejściówkę na kilka dni? A wiecie, że wiem gdzie są najlepsze hotele? A wiecie, że was tam zaprowadzę? A wiecie, że ja zawsze dostaję najlepsze ceny? A wiecie, że będę za wami chodzić tak długo, aż was przekonam? 

Ja właśnie wyzdrowiałem, właśnie pierwszy raz nie odczuwam dolegliwości żołądkowych. Ja słyszę przyrodę, widzę kolory i oddycham czymś, co można nazwać powietrzem. Ja mówię temu panu, proszę pana, pan może za nami chodzić, pan może nam pokazywać hotele, pan może nas naganiać, ale decyzję podejmujemy sami, bo jest wcześnie, jesteśmy wyspani i mamy siłę i jak trzeba będzie to zwiedzimy każdy hotel w Bhaktapurze i wybierzemy taki, który ma moje imię wypisane nad łóżkiem. 

Przechodzimy przez kasę dla białych marki UNESCO i wchodzimy w całkowicie odmienną rzeczywistość. Bhaktapur, miasto cegieł, gliny i drewna, budynków w kolorze sepii, niebieskiego nieba, jaskrawych chust. Rozleniwieni sprzedawcy wychodzą wąskimi uliczkami na majestatyczny Durbar. Witają się ze sobą, plotkują, śmieją się. Biali przewalają się w zorganizowanych hordach gnając od zabytku do zabytku w pośpiechu by zdążyć przed godziną odjazdu autobusu. Przewodnik stoi napisane: „Bhaktapur, jakkolwiek malowniczy i zabytkowy, tak również jest bardzo spokojny, więc nie ma potrzeby zatrzymywać się tu dłużej.” Bardziej pomylić już się ni można.

 
Dajemy się poprowadzić naganiaczowi do hoteli, które płacą mu za ten proceder. Wchodzimy do pierwszego, umiejscowionego w wygodnej odległości jednej przecznicy od głównego Durbaru. Prosto z karaluszego zamczyska o zapadniętym, dziurawym suficie trafiamy do miłego eleganckiego pokoju. Zasłonka powiewa w oknie wychodzącym na małą ulicę, łóżko pachnie świeżym prześcieradłem, łazienka jest czysta i widna. Taki przeskok prawie łamie moją nowonarodzoną wolę poszukiwacza dobrych hoteli. Mam ochotę zrzucić plecak, wziąć prysznic i odśpiewać jakiś hymn na cześć dobrego wypoczynku, ale w ostatniej chwili mówię: „Mhm. Zastanowimy się.” 

Potem jest hotel obok, który jest jeszcze lepszego standardu, co zakrawa na absurd. Potem jest hotel bardziej znany, ale za to zapuszczony, potem taki podejrzany, jakby wynajmowany na godziny. Przez cały czas szwenda się za nami naganiacz, mimo że wprost mówię mu, żeby zostawił nas w spokoju. W końcu wygrywamy z nim na cierpliwość, przy trzeciej godzinie krążenia po niewielkim Bhaktapurze gość w końcu siada na jakiejś innej hałdzie cegieł i już tylko włóczy za nami spojrzeniem. 

Sprawa z Hotelem Himalaya, który w końcu wybieramy, jest trochę komiczna. Nieświadomie wywieramy finansową presję na właścicielu chodząc na przemian oglądać jego pokoje i pokoje w sąsiednim budynku. Przy każdej naszej wizycie właściciel puszcza z ceny, aż schodzi do połowy kwoty wyjściowej. W końcu wybieramy jego pokój kierując się większym oknem, czystszym prześcieradłem i (sic!) nieco bardziej wyszukanym doborem mebli. Luksus. Sukces. Elegancja.

 
Ściągamy plecaki, bierzemy prysznic i zamiast hymnu rzucamy kilka wulgaryzmów podkreślających jak niesamowitym szczęściem jest istnienie Bhaktapuru oraz tego hotelu, po czym idziemy upolować jakiś obiad. Nauczeni doświadczeniem szybko orientujemy się, że turystyka wybiła autentyczne jadłodajnie w centrum miasta, więc decydujemy się na kuchnię Hotelu Laxmi, tego znanego, ale zapuszczonego. Znudzony recepcjonista mówi, że można usiąść przy stolikach na dachu hotelu i spożywać posiłki ciesząc oczy widokiem na centrum miasta i okolice. 

Ostre biriani, ale wyważone, zrobione z czułością i trochę zbyt dużą ilością nasion kardamonu. Panorama jawi się szeroko i spektakularnie, ciepły wiatr przegnał chmury, widać stąd zbocza tulące Dolinę Katmandu. Stres stolicy spływa ze mnie w dreszczach. 

Pogoda zaczyna się szybko zmieniać, więc po krótkim spacerze postanawiamy oddać się rozrywkom kameralnym i hazardowym. Zapada zmrok. W sklepiku pod hotelem kupujemy od młodego chłopaka moc czipsów, cukierków, napojów i dwie talie kart do gry. Ustawiamy się w naszym nowym pokoju przy szklanym stoliku na wiklinowych krzesełkach, znajdujemy resztkę haszyszu z Pokhary i zaczynamy grę w kanastę.

 
Gdy tylko udaje nam się opanować zasady podliczania punktów nagle gaśnie światło. Nie byłoby w tym nic dziwnego, w Nepalu co rusz znika prąd, ale teraz po pierwsze nie chce wrócić, jak to ma w zwyczaju, a po drugie w niektórych kontaktach jest, a w niektórych go nie ma. Siedzimy w ciemności, niepewni co dalej, z kartami w rękach, niedokończonymi rachunkami na stoliku, otoczeni przez dźwięki ruchliwej ulicy za oknem i cichym odgłosem kogoś, kto ewidentnie szwenda się po hotelowej klatce schodowej. 

Maria wstaje, żeby zajrzeć czy na korytarzu jest światło, ale znajduje tam białego człowieka, zdaje się, że gościa hotelowego, którego widzieliśmy wchodzącego do sąsiedniego pokoju. Ubrany jest w latarkę czołową i majstruje przy skrzynce z korkami. Sytuacja jest trudna do określenia, więc najlepiej w takim przypadku wyjść jej naprzeciw. „Hej!” wołamy „Co się dzieje?” 

Obcy człowiek przełącza coś w skrzynce i uruchamia światło, po czym podchodzi do naszego pokoju i staje w otwartych drzwiach. Jest wysokim, smagłym, ogolonym na łyso mężczyzną o sympatycznej, choć poważnej twarzy. Od razu przechodzi do mówienia płynną, nieco włoską angielszczyzną, nie zwracając uwagi na to, że ma przed sobą dwie osoby okutane w nepalskie koce, z kartami w rękach, o buziach rozwartych ze zdziwienia. 

„Jest tak, że tu jest tak rozwiązany obieg prądu, że jest obieg na klatce, który zahacza o wasz pokój, wiem, bo wcześniej mieszkałem w waszym pokoju i to sprawdziłem i oprócz tego jest jeszcze obieg kontaktów na tamtej ścianie, no i obieg w łazience, przy czym ten w łazience jest główny, ma pod sobą inne obiegi, co oznacza, że możecie sprawdzić czy wybiło główny obieg, czy tylko poboczne, zapalając światło w łazience, o ile oczywiście nie brakuje prądu w całym mieście, w każdym razie, jeśli nie ma prądu na klatce, nie ma go również w pokoju, choć powinien wtedy być w kontaktach na tamtej ścianie...” 

Opowieść, co dziwne, jest wiarygodna, logicznie spójna. Jedyne co mogę powiedzieć, to: „Skąd wiesz?” na co obcy mężczyzna bierze oddech i odpowiada: „Jestem elektrykiem.” 

Po chwili milczenia i komicznej konsternacji, on, chyba chcąc się jakoś usprawiedliwić, dodaje: „To ja wybiłem korki. Mam spieprzoną ładowarkę do telefonu, która wybija korki. Taka ładowarka to wstyd dla elektryka.” 

Włoski elektryk żegna się i idzie, a my kończymy partię kanasty i wcześnie kładziemy się do łóżka. Przecież nic się nie dzieje w Bhaktapurze, nie ma sensu się tu zatrzymywać.