10/05


Jasno robi się o piątej rano. Autobus rytmicznie podskakuje na wybrakowanych drogach płaskiego Teraju. Jest nijak. Trawiaste połacie ziemi od lewej do prawej. Niewielkie skupiska blaszanych domków pojawiają się i znikają. Puszka na kółkach trzęsie i stęka. Zasypiam, budzę się, zasypiam. Znużone snem kukiełkowe głowy ludzkie podskakują na wybojach. 

Im bliżej granicy tym więcej lasów. Właściwie nie wiem czy to las, raczej obszar równo zarośnięty młodymi drzewami, chyba sztucznie zasadzonymi w ramach ratowania wykarczowanych obszarów. Powoli gęstnieje zabudowa, a z nią ruch uliczny. Zaczyna się krzątanina, dowóz świeżych owoców, mleka, dzieci do szkoły. Co chwilę droga zamienia się w mosty długie na kilometry. Dwa, trzy metry pod nimi rozciągają się kolejne łąki, zapewne całkowicie zatapiane podczas pory deszczowej, która niebawem nadejdzie. Mnożą się małe mieściny. Pojawia się wojsko, dużo wojska, całe garnizony, które wybiegły na ulicę na poranną musztrę. Granica. Jest czego pilnować. 

Kakarbhitta zaczyna się niezauważalnie. Po prostu wjeżdżamy pomiędzy budynki. Przyzwyczajony do górskich siedlisk patrzę na miasto pełen podejrzeń. Wygląda nienaturalnie, tak pospolicie wyrastając z ziemi, bez powodu i dania racji. Jest duże i gwarne. Ludzie przmieszczają się jakby ich nakręcała energia wschodzącego słońca. Przygraniczna logistyka – dużo chodzenia, mało noszenia. Biznes cięższy niż w Nowym Jorku. 

Wysiadamy z autobusu. Pomocnik kierowcy woła mnie z dachu. Nie radzi sobie z klamrą naszego zapięcia, którym przymocowaliśmy bagaże. Wychodzę pomóc. Jakaś bogata Nepalka pyta dokąd jedziemy. Mówimy, że do Dardżylingu. Dziewczyna cieszy się, mówi że to piękne miejsce. Przez chwilę nas obserwuje, po czym wsiada do samochodu, który po nią przyjechał i odjeżdża. 

Rozglądamy się. Pięknie nie jest. Szybkie śniadanie i ucieczka. Do wielkiego, choć prowizorycznego dworca przytulony jest duży na pozór szacowny hotel. Wchodzimy do środka nie niepokojeni przez nikogo, siadamy w pustej sali restauracyjnej. Nic się nie dzieje. Idę do ubikacji. Nie ma światła. Nie ma wody w zlewie. Wracam na salę. Pusto, jedynie Marysia siedzi i patrzy za okno. Hotel widmo. 

W końcu pojawia się jakiś człowiek. Zaspany, ale nienadmiernie zaskoczony naszą obecnością zaczyna krzątać się za barem. Proszę o menu. Wręcza mi lepką plastikową kartkę, z której wynika, że przede wszystkim trzeba się napić alkoholu. Są też jakieś jajka, ale do nich straciłem przekonanie jeszcze w Gorce. Poza tym i tak nikt z obsługi nie zrobił zakupów, więc jedzenia brak. Udaje mi się wynegocjować suchy chleb, dżem i herbatę. 

Musimy się pozbyć nepalskich rupii, które za granicą są całkowicie bezużyteczne. Dwa przypadkowe kantory nie mają rupii indyjskich, co jest trochę dziwne, ale nie aż tak żeby dochodzić powodu. Kantor przy drodze głównej ma wszelkie potrzebne waluty, a także trzyosobową rodzinę za ladą i około dwóch znajomych po drugiej stronie kontuaru. Zostajemy w nim przyjęci z prawdziwą serdecznością. Domniemana mama pyta co robię w Azji z tak młodą kobietą. Żeby dokonać transakcji trzeba się wylegitymować paszportem. Cała kantorowa gromadka wytrzeszcza oczy widząc rok urodzenia Marysi. 

Przejście graniczne jest szerokim, długim mostem. Wzdłuż niego ciągną karawany ludzi. Ciągną wózki lub jadą na rowerach, ale przede wszystkim idą niosąc towary każdego kształtu, rodzaju i przeznaczenia. Ludzki strumień wydaje się być puszczony swobodnie. Straż graniczna jest zajęta staniem w grupkach, oparta o słupy, siedząca na schodkach, czy familiarnie gaworząca z cywilnymi znajomymi. Nikt nie zwraca na nas uwagi, wtapiamy się w tłum zupełnie naturalnie, jakby już zmienił nam się kolor skóry, a na naszych plecakach nie było napisu Alpinus, tylko Tata. 

Dopiero po przejściu półkilometrowego mostu ktoś niedbałym gestem dłoni kieruje nas do budki stojącej daleko na poboczu. Urzędnik imigracyjny, bo jak mniemam do niego nas zaproszono, siedzi w małym domku znajdującym się na końcu kamiennej ścieżki, która prowadzi pomiędzy egzotycznymi roślinami. Im bardziej się zbliżamy tym bardziej milknie gwar kawalkady przewalającej się ulicą. Pod drewnianymi zdezelowanymi drzwiami waruje flegmatyczny pies. Niechętnie zmusza gałki oczne do przerzucenia się z niekonkretnej przestrzeni nieboskłonu na konkretnych nas, po czym rozpoznając dwóch brudnych białych turystów wraca do swojego poprzedniego położenia. Proszę przejść i zameldować się urzędnikowi. 

Pukamy. Nerwowy głos zaprasza do środka. Za biurkiem siedzi krępy Hindus. Ubrany jest w białą koszulę lepko przylegającą do ciała, na nos założone ma okulary tak proste, że nie wiadomo czy nie druciane. Z odruchową i zupełnie już nieszczerą irytacją wręcza nam po jednej kartce, którą musimy uzupełnić. Imię, nazwisko, adres zamieszkania, adres w Indiach, imiona rodziców, port of arrival. Zadajemy pytania. W raju biurokratów żadna rubryka nie może zostać pusta. Port of arrival zabija większego klina. „Port of arrival?”. Urzędnik odpowiada głośno, szybko i nerwowo: „Yes! Port of arrival! Where you come! Kolkata, New Delhi, Bangalore, Hyderabad, Mumbai, Jalpaiguri!” Nie rozumiemy, ale nie dajemy po sobie znać. Czekam chwilę, chrząkam i pytam ponownie: „port of arrival?”. „Yes! Port of arrival! Where you come! Kolkata, New Delhi, Bangalore, Hyderabad, Mumbai, Jalpaiguri!” 

Wpisujemy New Delhi i oddajemy kartki. Hindus ogląda formularze, poprawia to, co napisaliśmy, porównuje z paszportami, szuka czegoś w papierach, sprawdza coś w katalogach, szpera, zestawia, analizuje i cały czas wydaje z siebie drobne postękiwania. Patrzę za okno na cichy strumień tragarzy płynący ulicą, na psa który przez chwilę goni się z jakimś małym gryzoniem, po czym stwierdza, że jest na to za ciepło i za nudno, na drzewa, których nie znam i na budkę, w której siedzę i która, nie wiedzieć czemu, przypomina mi Rudyarda Kiplinga. 

Urzędnik w końcu dopełnia formalności również w kwestii czasu, jaki należy się petentom. Bierze wszystkie wypełnione kartki i nawleka je na sznurówkę. Chwyta pieczątki, macza je w tuszu i z pełnym nabożeństwem wbija nam dowód powtórnego wjazdu na teren Indii, po czym wyprasza nas ze swojej fortecy. Pies chce odprowadzić nas do drogi, ale widząc że nie damy mu jedzenia rezygnuje w połowie i wraca na swoje stanowisko. 

Indie. Po tej stronie granicy stoi milion małych blaszanych pudełek. Sprzedaje się w nich wszystko, co zaistniało choćby na chwilę. Czternastu rikszarzy koniecznie nas zawiezie, tylko nie wie gdzie. Znajdujemy człowieka z samochodem, który twierdzi że jedzie do Dardżylingu. Pełni rezerwy targujemy cenę i gdy schodzimy do satysfakcjonującego nas poziomu wsiadamy do małego dżipa. Kierowca dosadza nam rodzinę z dwójką dzieci i jeszcze kogoś, po czym rusza. Zdaje się, że nie tylko nam jest ciasno. W pojeździe panuje wisielcza atmosfera. 

Ruszamy. Zaraz za miastem koło zaczyna się tłuc. Kierowca wychodzi je naprawić. Po kilku próbach z użyciem lewarka i kawałka metalu kierowca wraca do środka i informuje nas, że chce teraz wziąć od nas pieniądze. Musi kupić nową część do samochodu, a niedaleko jest warsztat. Ojciec rodziny kłóci się z kierowcą. Dostaje się nam rykoszetem, kierowca zaczyna przeprowadzać skomplikowane operacje matematyczne, z których rodzą się nieoczekiwane kwoty. Trzymamy się ustalonej sumy, ale nie umyka naszej uwadze, że rodzina płaci znacznie mniej. Staram się dociec czemu tak jest, ale odpowiedź przechodzi moje oczekiwania. Ten samochód jedzie do Siliguri, a nie do Dardżylingu. 

Jedziemy dalej. W przewodniku sprawdzamy, że Siliguri, to ważny węzeł komunikacyjny, niemalże po drodze do Dardżylingu, więc może i tak trzeba o niego zahaczyć. Mój umysł uśpiony poczciwością Nepalczyków powoli budzi się do walki. To jest drugie podejście do Hindusów, wiem czego się spodziewać, jestem przygotowany, tym razem nie dam się tak łatwo. 

Po dłużącej się podróży nudnymi indyjskimi mieścinami dojeżdżamy do Siliguri. Z perspektywy pasażera zapchanego dżipa miasto wygląda jak kretowisko. Szereg paskudnych wysokich domów wybudowanych przy wielopasmowej drodze. Tłok, korek, smog, hałas. Wizja tego, że podstępny kierowca zwyczajnie nas tu zostawi i będziemy zmuszeni spędzić tu choćby chwilę dłużej niż trzeba dodatkowo burzy mi krew w żyłach. 

Zatrzymujemy się przy zapchanym placu należącym do jednego z licznych siligurskich hoteli. Kierowca wysiada, rodzina rozpuszcza się w tłumie. Kierowca każe nam wysiąść. Pytam czy to jest Dardżyling. Zaprzecza, więc mówię, że wysiądę dopiero w Dardżylingu, bo tak się umawialiśmy. On mówi, że oczywiście, tyle że on nie jedzie, jadą inni, musimy się przesiąść. Niech mi więc, mówię, przyprowadzi tu mężczyznę, który będzie nas wiózł. Kierowca pokazuje mi jakiegoś gościa krzątającego się koło innego dżipa. Facet ładuje na dach bagaże jakichś Hindusek. Podchodzimy do niego i pytamy: „To ty będziesz nas wiózł do Dardżylingu?” Niby potwierdza, ale udaje bardziej zajętego niż jest. Naciskamy i pokazujemy palcem: „Popatrz. Tamten człowiek powiedział, że masz nas zawieźć do Dardżylingu. On dostał za to pieniądze. Twoje pieniądze za ten kurs są u niego. Jeśli chcesz mieć ten kurs opłacony, to wiedz że ja już nie mam pieniędzy.” Działa. Za chwilę obaj mężczyźni stają przed nami i urządzają pokazowy teatrzyk przekazywania sobie pieniędzy. 

Ruszamy z nowym kierowcą w innym dżipie. Ciasno, zawsze ciasno, ale tym razem zamiast całej rodziny jest matka z dorosłą córką. Jedzą jakieś tłuste czerwone coś, co wygląda jakby było słodkie i pikantne. Tłuszcz leje się po rękach kobiet. Wycierają je w obicie siedzeń. Mam pod ręką papier toaletowy, więc wyrywam kawałek i daję córce, która gorzej radzi sobie z tym bałaganem. Dziewczyna przyjmuje ode mnie podarek, ale jest całkowicie zagubiona, co do moich intencji. Matka pokazuje jej, że chodzi o wytarcie rąk. Dziewczyna niezgrabnie trze ręce ruchem nieprzyzwyczajonym do takiej czynności, po czym nie widząc w tym żadnego sensu po prostu zostaje z papierem w dłoni. Całkowite nieporozumienie. Dałem jej papier, materiał który nigdy w życiu do niczego jej się nie przydał. 

Jedziemy na północ. Okolica dziczeje. Mimo że jesteśmy w nizinach i tak wszystko porastają krzewy herbaty. Zmienia się zabudowa, jest coraz więcej posiadłości, ogrodzonych farm, dużych budynków otoczonych gęstą roślinnością. W końcu i to zostaje za nami. Jedziemy długą prostą drogą, która prowadzi do wielkich gór, które wyrastają ścianą przed naszą przednią szybą. Dookoła łąki, krowy i słupy podtrzymujące kable z prądem. 

Masyw górski jest coraz bliżej. Silnik pracuje rytmicznie. Równa nawierzchnia nastraja do skupienia. Nikt się nie odzywa, nie gra żadna muzyka. Nagle obok nas, na słupie przy drodze następuje eksplozja. Z kabla strzeliście bucha w górę potężny ognisty płomień i równie gwałtownie gaśnie. Wszyscy skaczą: kierowca, samochód, pasażerowie, a nawet leniwe do granic rozsądku krowy. 

W pięknym południowym słońcu zaczynamy samochodową wspinaczkę w górę. Nie myślałem, że droga może być gorsza niż ta z Katmandu, ale Hindusi wiedzą jak burzyć twoje wyobrażenia o świecie. Tutaj ledwo mieści się samochód. Manewr mijania pojazdu z naprzeciwka wymaga ciężkiej pieczołowitej pracy obu zainteresowanych stron. Serpentyny są gęste. Tylne koła dżipa raz po raz tracą nieco z przyczepności i obracają się w powietrzu. Jestem bardzo zmęczony drżeniem o życie swoje i innych. Mózg przestaje odczuwać emocje, rozsądek wykręcił się na drugą stronę próbując pojąć sens zjeżdżania z jednych gór tylko po to, żeby od razu wyjechać na inne. Patrzę w otwarte otchłanie spokojnie, ze zrozumieniem i pełną akceptacją rzeczywistości. Samochód wspina się bez wytchnienia kręcąc się w lewo i prawo, coraz wyżej coraz większych gór. Kolejne tereny mnożą się przed nami udowadniając siłę tego świata. To nie jest zwykły masyw górski, nie jakieś tam pagórki. To prawdziwy ocean gór, otchłań wzniesień, szczytów, zboczy, dolin, przełęczy. Gdzieś tam się zaczyna, ale nigdy się nie kończy, na zawsze wychodzi wyżej, wbija się w chmury, przekłuwa je na wylot, sięga granic atmosfery i dumnie sterczy w pewności, że za jedną wielką górą kolejna szczery jeszcze ostrzejsze zęby. 


Zaczynają się miasta. Powietrze się rozrzedza, pogoda zmienia się całkowicie. Jest pochmurno, mgliście. Wieje chłodem. Zaczyna lekko mżyć. Podróż trwa już od kilku godzin, więc kierowca zatrzymuje się przy przypadkowym dworcu, żeby rozprostować kości i coś zjeść. Jest tu dość brzydko, choć w oswojony już sposób. Wiadomo beton, zatłoczona droga, śmieci w rzece. 

Ostatnia część trasy biegnie w nieprzerwanym korku samochodów dostawczych i osobowych. Życie na dwóch tysiącach metrów kwitnie jak nigdy wcześniej w swojej historii. Dzieci dojeżdżają do szkoły, sklepy przyjmują towar, kobiety wracają do domów, mężczyźni jadą załatwiać interesy. 


To nie są Indie jakie poznaliśmy po przylocie do Delhi. Budownictwo jest pod dużym wpływem Brytyjczyków. Przedwojenne angielskie domki sąsiadują z ich nowocześniejszymi imitacjami. Dziwaczności tej i tak już dość kuriozalnej mieszance dodaje fakt, że nie widzę żadnych Hindusów, za to samych Nepalczyków. Wszystkie afisze, na których widnieje adres, mają odręcznie przekreślone „West Bengal” i w tym miejscu wpisane „Gorkhaland”. Jechałem do Indii bojąc się Hindusów. Jestem w Gorkhalandzie pełnym Nepalczyków. 

Rozrost trwa. Granica między miejscowościami jest umowna, więc wjeżdżamy do Dardżylingu niepostrzeżenie. Kierowca stara się dojechać do centrum, ale blokuje się po drodze w korku. Utknął na dobre, prosi nas żebyśmy wyszli. Trafiamy do gęstej ludzkiej magmy, która płynie wąską ulicą obudowaną z jednej strony niskimi domami i straganami, a z drugiej piętrowymi domami handlowymi. Jest tłoczno, szaro, industrialnie. Żaden kurort i sanatorium, raczej handel, hałas i wyziewy. 

Czas włożony w znalezienie odpowiedniego noclegu w Bhaktapurze zaprocentował, a że późno nie jest, to postanawiamy rzetelnie przyłożyć się do zadania. Najpierw wchodzimy do hotelu, który polecał nasz przewodnik. Recepcja za rzeźbionym kontuarem i potężny puszysty dywan w holu potwierdzają przypuszczenie, że przewodniki już dawno oderwały się od rzeczywistości. Dalsze dowody znajdujemy, gdy okazuje się że minimapa Dardżylingu nie ma żadnego związku z faktycznym miastem. Błądzimy po ulicach wspinających się ponad zakurzony handel głównej ulicy. Znajdujemy spokój, porządek, dyskretny urok niewielkiej turystycznej mieściny. Pytamy o drogę przypadkowego przechodnia, angielskiej młodej turystki wyglądającej na zasiedziałą, bo bez plecaka, za to w indyjskich ubraniach. Jest życzliwa i chętna pomóc, ale nie wie gdzie jest wspominamy w przewodniku hostel, na „światowym poziomie” przy „ludzkiej cenie”. Poleca niedrogie mieszkanie, w którym sama się zatrzymała, choć nie umie nam wytłumaczyć, jak do niego trafić. 

Wspomniany hostel prezentuje szyk charakterystyczny dla europejskich stolic zwiedzanych z Lonely Planet w ręku. Nie ma miejsc, jest za to elegancka biblioteka i czytelnia. Odkładamy przewodnik wraz z jego niepełnosprawną mapą i improwizujemy. Następuje przegląd oferty noclegowej. Stare przybytki są brudne i tłoczne. Te droższe mają z kolei nieracjonalne ceny i nieuprzejmą obsługę. W końcu wybieramy pokoje gościnne w piwnicy czyjegoś domu. Gospodyni nie tylko udziela noclegu, ale również podaje obiady do stołów wyłożonych ceratą upstrzoną kwietnymi motywami.

Wypakowujemy się w pokoju, którego okno pomimo że bliskie ziemi, i tak wychodzi na bezkres chmur majestatycznie spływających zboczami Himalajów. Pokój obok ma przyczepioną kartkę, na którejś ktoś ręcznie napisał fioletowym pisakiem słowo „Catherine”, po czym dorysował wokół niego serca i kwiaty. 

Jemy zupę i ryż z warzywami. Wygląda na to, że gotuje dla nas gosposia. Panuje tu intrygująca dynamika, oprócz nas mieszka tu jeszcze kilku białych, ale chyba nie turystów. Co rusz wychodzą i wracają, organizują sobie spotkania, na których głośno dyskutują. My oraz tajemnicza „Catherine” śpimy w piwnicy, jeden człowiek śpi na parterze, na którym są również cztery stoliki i telewizor, osobny pokój gospodarczy i kuchnia. Schodami na górę regularnie przemyka starszy rzutki mężczyzna, zdaje się że Tybetańczyk, wraz z nim kilku mnichów buddyjskich i gospodyni. 

Zapada zmrok. Powinniśmy już upaść ze zmęczenia, ale ciekawość bierze górę. Idziemy kupić słodycze i zobaczyć miasto nocą. Dziewiętnaście stopni i chłodny górski wiatr orzeźwia umysł niewietrzony od czasów ostatniego wyjścia w góry. Alejki są wąskie i kręte, łatwo przegapić właściwą odnogę. Sprawy nie ułatwia fakt, że pomiędzy naszym noclegiem, a turystycznym centrum miasta jest targ, więc teren zarasta budami. Ciemno, ale niektórzy dalej handlują siedząc w swoich budkach po turecku, zagajając bez wytchnienia, ale z przyjazną dozą uprzejmości. Sami Nepalczycy, nawet jeśli niedokładnie widać twarz, to i tak czuć w kontakcie. 

Zaraz przed wejściem do turystycznego centrum miasta stoją zagrody, a w nich śpią kuce. Smród stajni na moment myli zmysły i obraz całości dostrzegam dopiero gdy zawieje chłodem. Stoimy pośrodku czystego, zadbanego placu. Jest tu fontanna, ławki, punkty widokowe. Dzieci jeżdżą na kucach, turyści kupują pamiątki, ubrania i alkohol. Asfaltowe ścieżki odchodzą na cztery strony świata. Na jednej sprzedaje się koce i chusty, druga prowadzi do świątyni buddyjskiej, trzecia - spacerowa, idzie pod górkę, a na czwartej stoją ławki z zadaszeniami. Jest cicho i rześko. Przyjemnie. Jednak sanatorium. Dobrze się składa, w końcu jesteśmy na wakacjach.