12/05



Kolejne rano w naszej ceratowej piwnicy. Widok za oknem tradycyjnie już rozpościera się na nieskończoną mglistą próżnię. Jemy tosty z tuńczykiem przygotowane przez zabieganą gosposię i gdy stoimy w kolejce pod prysznic poznajemy naszą sąsiadkę, tajemniczą Catherine, której imię widnieje na kartce obrysowane sercami i kwiatkami. To ta sama Angielka, która serdecznie i, jak się okazuje trafnie, wskazała nam drogę do noclegu.

Catherine ma dwadzieścia kilka lat. Jest ciemnowłosą, sympatyczną dziewczyną o nieco okrągłych kształtach, które są dla niej łaskawsze niż dla większości jej rodaczek. Znalazła ogłoszenie na uczelni i postanowiła się do czegoś przydać. Opiekuje się dziećmi w dardżylińskim domu dziecka. Akcja organizowana jest przez właścicieli domu, w którym mieszkamy. Kręci się tu jeszcze kilku innych Anglików, którzy przyjechali pracować za darmo. Z tego co mi opowiadano Brytyjczycy mają najgęstszą i najbardziej efektywną sieć wolontariatów na terenie Indii. To taka forma leczenia kaca.

 
Po wyjściu z budynku idziemy w kierunku Chowrasta i mijamy szereg blaszanych wszystkoposiadających bud. Kątem oka widzę jak na rogu, gdzie ulica przechodzi już w plac, przy budce siedzą biali, piją herbatę i gaworzą z nepalskim sprzedawcą. Właśnie się żegnają, więc zachęcony przykładem siadam na ich miejscu i proszę o milk tea. Szeroko uśmiechnięty Nepalczyk słysząc zamówienie pyta "Momo?", po czym zaczyna kiwać głową dla potwierdzenia, że to tylko taki żart. 


Dardżyling ma swoje centrum handlowe. Jest prawdziwe, choć może nieco puste. W tym centrum jest multipleks składający się z dwóch sal kinowych. Kompleks znajduje się niżej, w dole zbocza, bliżej centrum handlowego, w tłocznym betonowym mrowisku, przy którym wysiedliśmy z dżipa i pierwszy raz ujrzeliśmy miasto w swojej wątpliwej glorii. Powolne zanurzanie się w codziennej, mniej turystycznej dzielnicy podnosi ciśnienie, ale i tak bardziej drażni nas abstrakcyjna mapa z przewodnika. Mija kilka godzin zanim znajdujemy właściwy budynek. 

Do wyboru mamy film produkcji nepalskiej, co jest rzadkie i niespotykane. Plakat jednak wyraźnie wskazuje, że to ckliwa historia miłosna, a ja jestem w nastroju rozrywkowym, więc zostaje nam jeszcze horror w 3D i Bollywoodzkie kino sensacyjne. Wybór pada na ten ostatni film. Nosi tytuł "Dum Maaro Dum" i również dlatego go wybieramy, że nieobcy nam jest szlagier Ashi Bhosle

Film zaczyna się za godzinę. Zwiedzamy ekskluzywny sklep z rękodziełem i herbatą. Pijemy filiżankę dobrego zeszłorocznego zbioru, a sprzedawca opowiada nam o hodowli i fermentacji. Do środka wchodzi wielka hinduska rodzina w poszukiwaniu prezentu, prawdopodobnie na ślub dwójki młodych zagubionych ludzi, którzy ciągną w ogonie za resztą rodziny. Matka i ojciec wypytują o szczegóły dotyczące kolejnych ozdobnych zastaw stołowych, a my dyskretnie opuszczamy sklep. 

Opisy hinduskiego seansu filmowego można znaleźć w każdym przewodniku i przeważnie mówią one o pełnych salach, żywiołowych reakcjach i olbrzymim natężeniu fonii. Z tego pakietu w nepalskim Dardżylingu dostajemy jedynie ostro przesterowany głos, który puszczony jest na tyle mocno, że pierdzące membrany zniekształcają brzmienie dźwięków. Idealnie pasuje to do filmu, trzygodzinnej krwistej eskapady samotnego policjanta w seksualny i narkotyczny świat stanu Goa, którym ewidentnie rządzi ruska mafia na spółkę ze skorumpowanymi hinduskimi biznesmenami – na co dzień właścicielami świetnie prosperujących spalarni zwłok. Jest tu wszystko, mnogość wątków, która wystarczyłaby na pięć innych filmów, zupełnie szalony i nieco nowatorski montaż oparty na bardzo widocznym morfingu poszczególnych scen, roznegliżowane Hinduski z pierwszych stron bulwarowych gazet, piosenki, od tanecznych przeróbek klasyki hinduskiego popu, po hip hop w wykonaniu samotnego stróża prawa, a także penetracja analna jako forma zastraszenia bandytów. Dodatkowo: nadziewanie na ostre przedmioty, rozbijanie dużej ilości świetlówek, seks, narkotyki i gładki rock'n'roll. Obecni na sali buddyjscy mnisi wyglądają na nadzwyczajnie znudzonych. 

Po seansie idziemy da Hasty Tasty, restauracji przy Chowrasta, która kuriozalnie, w najbardziej oddalonym na północ zakątku Indii oferuje "prawdziwe południowoindysjkie jedzenie". Jemy dosę, która smakuje równie podejrzanie co kwaśnica nad Bałtykiem. Z filmu zostały nam w głowie dwie rzeczy. Pierwsza: odmienny kulturowo happy end polegający na tym, że jeden z głównych bohaterów ginie z rąk złego pana cały szczęśliwy, że w zaświatach wreszcie zobaczy swoją utraconą rodzinę. Druga: Goa to musi być jednak bardzo ciekawe miejsce, trzeba tam jechać. 


Marysia od wczoraj nie czuje się najlepiej. W kinie dopadła ją gorączka, którą zwalczyła doraźnie zimną butelką przyłożoną do czoła. Po obiedzie jest zmęczona, bierze aspirynę, idzie do łóżka i zasypia. Ja chodzę jeszcze chwilę po mieście, zaglądam do eleganckiego hotelu napisać maila, siedzę na ławce i patrzę na kucyki. Wracając do naszego domu mijam otwartą budkę z cukierkami i starszym, nieco ślepym Nepalczykiem, który na powitanie mówi "Namaste, sir!", uśmiecha się szczerze i przykłada złożone ręce do czoła. Kupuję u niego cukierki toffi, które zanoszę chorej małżonce.