24/04

„Po tylu dniach możesz odczuwać lekki dyskomfort.” 

M.G. o wychodzeniu z domu 

Chhomrong jest bramą wysokich gór, zimnych skał, gęstych dżungli i śnieżnych zboczy. Przekraczając ją wracamy do świata zorganizowanych wycieczek i wypasu bydła. Mamy z górki, więc planujemy zejść prosto do wsi, z której wychodziliśmy i przy pomocy transportu samochodowego dotrzeć wieczorem do Pokhary. Oczami wyobraźni widzimy hotel Tenzing-Hillary i nasze łóżko z widokiem na Annapurnę. W dół prowadzą dwie drogi, wybieramy tę, której jeszcze nie znamy.


Kolana pracują lepiej, ale i tak robimy wiele postojów na schodach. Kilka dni w odmiennej rzeczywistości, gdzie natury jest więcej niż człowieka otworzyło w naszych głowach przestrzeń, która nie pozwala spojrzeć na społeczeństwo inaczej niż z powątpiewaniem. 

Mija nas mężczyzna, mimo że Anglik, to spokojnie mógłby należeć do wyimaginowanej organizacji, którą stworzyliśmy na własny użytek i nazwaliśmy Polski Alpinistyczny Związek Bokserski. Należą do niej wszelkiej maści górscy profesjonaliści, którzy, nie wiedzieć czemu, zawsze zachowują się tak jakby przyszli w góry pobić tych chłopców, którzy naśmiewali się z nich podstawówce. Anglik niesie dwa plecaki na raz. Plecaki, przeważnie tworzone z myślą o pojedynczym występowaniu na plecach właściciela, nie chcą się równo trzymać, co ma o tyle znaczenie, że przeszkadzają temu panu biegać po himalajskich schodach. Prosi nas więc żebyśmy pomogli je ustabilizować. Ściskam paski plecaków, które się przeważają raz w jedną raz w drugą stronę, a pan nie przestaje mówić. Okazuje się, że najważniejszy jest balans, oraz, co za tym idzie, postawa ciała i jak się ma dobry balans i, co za tym idzie, postawę ciała, to można przenieść nawet dwa plecaki na raz, bo najcięższy plecak, jaki kiedykolwiek niósł, miał czterdzieści kilo, i to właśnie jeden z tej pary, dobry, bo widział Everest, ale to i tak nic w porównaniu z lokalnymi tragarzami, którzy niosą zwoje rur i one muszą ważyć dwa razy tyle, co dwa plecaki, o czym wie, ponieważ dziś jednemu takiemu pomagał. Pewnie demonstrował mu jak ważny jest balans i postawa ciała. 

Mijamy żydowską wycieczkę. Panika we wczesnym stadium rozwoju. Gdzieś po drodze zniknęła im matka z córką. Nie, nie widzieliśmy matki z córką, więc panika rośnie. Wycieczka jest wieloosobowa, podczas marszu wywiązała im się żywiołowa dyskusja i wówczas te dwie dziewczyny zwyczajnie gdzieś przepadły. Przy takiej frekwencji dziw bierze, że w ogóle zauważyli braki.

Mijamy siedemdziesięcioletniego pana, który niesie aparat i dwa obiektywy, w tym jeden teleskopowy. Ważą tonę, więc z panem idzie dwóch tragarzy, którzy niosą pozostałe rzeczy. Pan robi zdjęcia górom. Jego siwa broda dodaje mu majestatu i mam wrażenie, że obserwuję starego reportera National Geographic. Starszy pan przymierza się bardzo niezdarnie do zdjęcia i cały jego majestat znika wraz z pstryknięciem migawki.


Jedynie lokalni, jak siedzieli, tak siedzą. Patrzą rozbawieni na białasów hordami hasających po szlakach objuczonych podwójnymi plecakami i monstrualnymi obiektywami. W tej części gór rośną cale lasy konopi indyjskich. Natura pomaga im zachować dystans.


Orientujemy się, że jeszcze spory kawał drogi przed nami, więc narzucamy tempo i tym samym zrównujemy się z charakterystyczną parą Koreańczyków. Ona na profesjonalnej goreteksowej kurtce naszyte ma logo producenta gier komputerowych – NC Soft. Jeśli tu jeżdżą na wakacje, to rozumiem skąd taki, a nie inny wygląd miasta w Guild Warsach. On idzie w jakimś szaleńczym widzie, słucha iPoda i nie reaguje gdy Marysia zagaja do dziewczyny. Ponieważ też mają ambicję dotrzeć do Pokhary tego dnia próbujemy się umówić na wspólną tańszą taksówkę. Okazuje się, że Koreańczyk biegnie, bo dziś wysiadły mu kolana. Prze do przodu w ciężkim bólu, twierdzi, że jak przystanie, to nie ruszy. Jak się uda, to pojedziemy razem, ale nie będą na nas czekać. 

Wyprzedzamy ich i docieramy do końcowych partii trasy. Siadamy w pierwszej lepszej restauracji. Jemy momo, pijemy lassi, ja poprawiam piwem. Pijąc duszkiem zimny gazowany napój myślę, że wszystko jest względne. Względnie ohydne nepalskie piwo słodzone gliceryną smakuje teraz jak napój bogów. Jemy. Koreańczycy mijają nas biegiem wzbijając kurz na drodze. 

Nayapul wygląda jeszcze gorzej niż za pierwszym razem. Mamy fantazyjne postanowienie powrotu do miasta transportem publicznym, które natychmiast bierze w łeb. Autobusów jak na lekarstwo, a te które jadą są szczelnie zapakowane ludźmi. Rozmawiamy z lokalnym taksówkarzem ustalając cenę przejazdu do Pokhary. Mówi 1500 rupii, czyli prawie dwa razy tyle ile zapłaciliśmy w drugą stronę. Gość nie chce się targować. Opowiada coś o strajkach i braku benzyny i bierzemy to za klasyczne oszustwo, zapominając, że nie jesteśmy w Indiach. 

Zmęczeni jedziemy z taksówkarzem przez rozmyte monsunami serpentyny prowadzące do miasta. Nie wiedzieć czemu dopiero teraz z taką siłą dociera do mnie bieda świata. Przy drodze bawi się dwóch obsrajmajtków. Układają babki ze żwiru. To jedyna zabawka, jaką mają. Rzucają kamykami w kola przejeżdżającego pojazdu. Przejeżdżające samochody - to jest druga zabawka. 

Co chwila mijają nas zapchane autobusy z tłumami ludzi na dachu. Fronty pojazdów obwieszone są flagami, pasażerowie wyglądają na pobudzonych i agresywnych. Kierowca taksówki tłumaczy słabym angielskim, że dziś w Pokharze był zjazd partii i przybyli wszyscy przedstawiciele regionów. Tradycyjnie, rządzących zdaje się być więcej niż rządzonych. 

Wjeżdżamy do Pokhary od strony, której nie rozpoznaję. Wydaje się dużo większa niż zapamiętałem. Większa i jeszcze bardziej brudna, zapuszczona, szara. Przygnębiająca. Taksówkarz nie kłamał, kto żyw stoi na stacji benzynowej i czeka na dostawę benzyny. Pytamy czy często się to zdarza. Tak często, jak często rząd nie dogada się z dostawcami. Ciekawe skąd paliwo w partyjnych autobusach. Pewnie z zapasów Krzysztofa Kowalewskiego, który odstąpił je za podwawelską. Mijamy setki twarzy ujednoliconych nudą oczekiwania na rozwiązanie sytuacji. Ten obcy i abstrakcyjny widok rodzi dziwnie znajome uczucie. Uczucie, które ciągnie się przez ludzką duszę jak sznury zrezygnowanych kolejkowiczów, którzy zastygli tuląc swe unieruchomione pojazdy. 

Do Tenzing-Hillary docieramy o zmroku, ale nie ma dla nas miejsc. To cios ostateczny. Dajemy się zgarnąć z ulicy do dużego hotelu obok, choć wyraźnie przeczuwamy, że to błąd. Po wieczornym prysznicu dowód przychodzi dziurami w oknach i drzwiach. Karaluchy. Duzi, zwinni i mięsiści miłośnicy cywilizacji. Tęskno do zimnej górskiej skały.