29/04


W nocy przez niebo na Gorkhą przetaczają się nawałnice. Pioruny bez litości walą w okoliczne szczyty gór. Z chmur obrywa się morze wody. Syty wrażeniami poprzedniego dnia śpię głęboko i bez obaw. Rano wychodzę z pokoju na taras, z którego poprzedniego wieczoru robiliśmy zdjęcia i moim oczom ukazuje się brodzik. Szczelna podstawa balustrady i brak przechyłu powoduje, że taras gromadzi wodę tworząc akwen o głębokości dwudziestu centymetrów. Woda przez cały dzień będzie wylewać się prowizorycznym odpływem zmajstrowanym z wiadra i węża ogrodowego.


Nie oszukujmy się, ten hotel swoje najlepsze lata ma już za sobą. A skąd, ten hotel nigdy nie wyglądał dobrze. Budownictwo jest przypadkowe, korytarze ciemne, meble plastikowe, a woda pod prysznicem letnia z przewagą zimnej. Siadamy na śniadanie w ogrodzie, wita nas powolny, ale bardzo usłużny kelner, bierze nasze zamówienie i znika w czeluściach kuchni, która wygląda na wiecznie nieczynną. Jest mało smacznie i dość drogo. Ochoczo ruszamy zwiedzać miasto. 

Świątynia bogini Kali wybudowana jest na szczycie jednego z okolicznych pagórków. Ma ona swoje odbicie lustrzane w postaci świątyni bogini Manakamany, którą widać po drugiej stronie doliny. Ishwari zapytany o wiek powstania budowli odpowiedział: „Jest bardzo stara. Była tu już gdy moi rodzice się urodzili.” 

Idąc do świątyni przechodzimy stare miasto. To zupełnie inna czasoprzestrzeń, inna rzeczywistość. Jest nieduża, zamknięta w obrębie sześciu ulic krzyżujących się ze sobą pod bardzo losowymi kątami, poprzecinanymi ścieżkami schodów, które wtajemniczonym służą jako skrót. Mimo że stare miasto nie jest rozległe łatwo się tu zgubić. Każdy z placów wygląda zupełnie inaczej, w zależności od której strony się na nich pojawisz.

Mijamy bardzo stare hinduistyczne kapliczki wyrastające pośrodku ulic jakby złośliwie na przekór zmotoryzowanym. Niedaleko przechodzi starszy pan. Widzi nas i odgrywa nienachalną scenę dewocyjną. Podchodzi do rzeźby nieznanej mi bogini, pociera palcem o jej czoło wysmarowane sproszkowanym barwnikiem, po czym dotyka swojego czoła pozostawiając na nim czerwony ślad świadczący o oddaniu czci. Siada na chwilę przed wejściem do kapliczki zupełnie świadomie tworząc okazję do zrobienia zdjęcia. Spełniam obopólnie próżną zachciankę i łapię kadr dziadka w widoczny sposób oddającego się duchowej refleksji.


Przyzwyczajeni do turystycznego zdziwaczenia z nijakim zawstydzeniem odkrywamy normalność tubylców. Dzieci witają się z nami nieustannie, ale nie dla zysku; bezinteresownie, bo wypada, bo tak zostały wychowane. Śledzą nas gdy idą do szkoły celowo nadkładając drogi i tym samym oddalając w czasie lekcyjną nudę. Starsi ignorują nas z pewnym szacunkiem dla prywatności, z rzadka jedynie ktoś uśmiechnie się łaskawiej, bardziej dumny z miasta, które przyciąga jednak nie tylko nepalskich, ale i zagranicznych turystów. Odbywa się tu życie. Ludzie handlują, noszą towary, odprowadzają sąsiadów do drzwi opowiadając im o swoich problemach. Jest małomiasteczkowo, leniwie, wręcz idyllicznie.


Pniemy się do świątyni po schodach i tym samym oddalamy się od centrum. Przy drodze stoją stragany z jedzeniem i wodą. Jedna ze sprzedawczyń, mimo znikomej znajomości angielskiego, koniecznie chce nam wytłumaczyć, że na górę prowadzą dwie trasy, jedna szybka, druga bardziej pielgrzymkowa. Dopiero po przejściu bramy świątyni dociera do mnie sens w budowaniu obiektu sakralnego na szczycie stromej góry. Spocony i z krótkim oddechem jesteś z definicji wsadzony w rolę uniżonego petenta.


Kali, bogini śmierci. Wizyta w jej świątyni jest dla białego katolika jak policzek. Chcąc nie chcąc jesteś wysłannikiem cywilizowanej, monoteistycznej, jedynie słusznej kultury, a Kali jest dla ciebie gratką z filmu o Indiana Jonesie. Kali to kreskówka i odpust, a tutaj, w tej świątyni w odpowiednie dni masowo podrzyna się gardła kozom, ucina się im głowy, po to żeby później je zmumifikować. Muchy pełzną po ziemi wielokrotnie zalewanej krwią zarzynanych zwierząt. Pień katowski zdobi przypadkowa rzeźba nacięć noży i toporków. Wśród przedstawień bóstw przechadza się czarna koza, jakby świadomie igrając z twoją myślą o jej rychłej śmierci.


Omija nas przyjemność składania zwierząt w ofierze, za to mamy możliwość dokładnie przyjrzeć się rytuałowi modlitwy. Młoda Nepalka przyprowadziła swojego chłopaka, żeby zademonstrować mu, a przy okazji nam, jak wygląda jej obrządek religijny. W pobliskim sklepie kupiła zestaw dewocjonaliów w postaci paciorków, talerzyka z liścia, kadzideł, kwiatków, kokosa, ryżu i wody. Nie ma konkretnego ołtarza, do którego zwraca się młoda wyznawczyni, niemal cały rytuał odbywa się w jednym z progów świątyni, które prowadzą do pustych mrocznych pokoi. Dziewczyna sypie ryż, wiesza paciorki, pali kadzidła, rozbija kokos, polewa wodą i sypie kwiatami. Wszystko odbywa się w milczeniu i z namaszczeniem oraz przy akompaniamencie melodii granych na sarangi przez wędrownego grajka, który w ten sposób zarabia na życie. Później dziewczyna idzie odwiedzić wszystkie wnęki i ciemne pomieszczenia rozlokowane w różnych zakamarkach świątyni. Mimo, że jest hinduistką w hinduistycznej świątyni, to składa również pokłon przed obecnym tu wizerunkiem Buddy. Wielobóstwo oznacza akceptację, szacunek i strach przed każdym z bogów.


Wizerunek Buddy zdobi tajemniczą świętą jaskinię, która jest elementem świątyni, a prawdopodobnie powodem jej powstania. Wizerunku pilnuje jeden z trzech świętych ludzi. Trzej święci ludzie spotykają się co jakiś czas przy jednej z kapliczek, palą haszysz z czilum, po czym rozchodzą się do swoich obowiązków. Jeden pilnuje Buddy, drugi śpi za kapliczką, a trzeci zagaja do nas: 

- Americans?! 

- No. Polish. 

- Aaa! Americans… 


Ostatnimi, choć nie mniej ważnymi mieszkańcami świątyni są małpy. Gonią się, a obronna konstrukcja budowli sprzyja harcom, gdyż daje okazje do ustawiania się w konfiguracjach. Kto wyżej i dalej, ten bardziej samcem. Omijamy małpy, a one ignorują nas prawie całkowicie, czasem tylko zerkając w naszym kierunku tak, jak się zerka na potencjalne ofiary wymuszeń i kradzieży. 

Popołudniu idziemy z zapowiedzianą wizytą do Ishwariego. Siedzi akurat w sąsiedniej bramie z rodziną i znajomymi w sposób, który nieodłącznie kojarzy się z włoskim stylem spędzania czasu. Cieszy się na nasz widok i jest przejęty. Zaprasza do budynku. 

Budynek, klasyczny współczesny azjatycki beton, wydaje się cały należeć do Ishwariego. Na parterze śpią robotnicy z farmy, którzy akurat przyjechali do miasta, na piętrze mieszka jego córka i brat, on z żoną mieszkają po drugiej stronie korytarza. Siadamy na balkonie po zaciemnionej stronie, żona natychmiast przynosi nam gorącą mleczną herbatę. Rozmowa klei się mimo braku jakiegoś wyraźnego wątku przewodniego. Sytuacja jest po prostu na tyle kuriozalna, że rozgrywa się sama. 

Ishwari opowiada o swojej farmie, o życiu, wyjazdach na stypendium, rodzinie i Nepalu. Jego pięcioletnia wnuczka przychodzi do nas niby przypadkiem spakować tornister do szkoły. Otwiera każdą książkę i podkreśla jak niezwykłą wagę mają zadania domowe, które musi zrobić. Ishwari pozwala jej na to z dobroduszną życzliwością. To troskliwy człowiek. Pyta czy byliśmy w zamku z czasów gdy Gorkha była stolicą. Gdy odpowiadamy, że jeszcze nie mieliśmy na to czasu, on zobowiązuje się nas tam zabrać następnego dnia. Mało tego, zaprasza nas, żebyśmy zaczęli jutrzejszy dzień od dal bhata, którego przygotuje dla nas jego małżonka. Żegnamy się z Ishwarim i idziemy do domu z lekkim poczuciem zakłopotania nadmiarem gościnności. 

Po drodze do hotelu podchodzi do nas osiemnastoletni chłopak. Jest pijany w sztok, nie wywraca się tylko dlatego, że nachylenie góry równoważy jego przechył. Jest dziwacznie ubrany, szyję opatulił długim szalem, który zwisa dotykając ziemi, co dodaje dynamiki jego pijaństwu. Pyta: „Bisauni?”, odpowiadam „I don’t know.” Idzie za nami aż do hotelu, gubi się jednak gdzieś między recepcją, a korytarzami. Gdy jemy kolację w ogrodzie tęskno zagląda zza filara nie mogąc nas namierzyć pijanym wzrokiem. 

Przed snem stoimy chwilę na tarasie, z którego zdążyła wypłynąć woda. Późno w nocy przychodzi nawałnica, która ponownie napełnia go aż po brzegi.