11/05


Mgła nigdy nie opuszcza tego miejsca. Chmura spływa w dół zbocza, po niej przychodzi następna. Nic nie schnie, ale też nie padają ulewne deszcze. Z rzadka wychodzi słońce, a jak już, to nie przynosi tego ognistego upału. Anglicy postawili miasto w idealnym miejscu, kilka metrów powyżej ukropu, kilka metrów poniżej słoty. 


Według jednej legendy Dardżyling oznacza kamień, przy którym ludzie zbierają się, żeby poplotkować. Według innych chodzi o tybetańskie imię, pochodną słowa oznaczającego piorun, czy buddyjski symbol religijny. 

Może coś z tego bałaganu znaczeń, a może w ogóle pokrętność historii tego miejsca predestynuje je do bycia odmiennym. Bo co to za pomysł? Jakiś doktor trafia na kilka domów i świątynię i dochodzi do wniosku, że to idealne miejsce na nasiona herbaty, które dostał od Chińczyków, na sanatorium dla brytyjskich żołnierzy, którzy sponsorują mu wyprawę, na kolejkę parową, na deptak, na wygodne fotele. Na dużo wygodnych foteli, na których można siedzieć, pić chińską herbatę z kolegami żołnierzami i patrzyć na chmury, przez które może będzie dziś widać Kanczendzongę, sir Thomasie, ale jednak nie, pogoda nie była nam dziś łaskawa, no, to może jeszcze filiżaneczkę.

Tak właśnie postanawiamy ugryźć ten dziwny Dardżyling. Od strony Brytyjczyków, od strony buddystów i od strony turystów. 

Idziemy do jednego z hoteli z okresu świetności Brytyjczyków. Wybudowany na początku dwudziestego wieku Windamere z zewnątrz wygląda jak ilustracja z książki przygodowej. Wielkie okna, mnóstwo tarasów, alejki obsadzone całym ogrodem botanicznym, służba w uniformach liczebnie zdecydowanie przekraczająca ilość gości. Niegdyś to był męski internat dla plantatorów herbaty, później hotel, który rozrastając się wchłonął budynek, w którym Vivien Leigh bawiła się dziecięciem będąc, potem sławny książę Sikkimu poznał tu swoją niemniej sławną amerykańską żonę. 

Nieco onieśmieleni pytamy w recepcji czy w ogóle przewidują degustację dardżylińskiej herbaty, co spotyka się z naturalnym dla takich sytuacji blazem oznaczającym „oczywiście, że tak, wieśniaku”. Cena dzbanka pięćset rupii, czyli dwa noclegi w naszym pensjonacie. Siadamy na jednym z licznych tarasów z widokiem na mgłę. Kelnerka przynosi dzbanek i wyciąga z niego liście. Napar wydaje się blady, co budzi podejrzenia. Zupełnie niesłuszne. Herbata smak ma wyrazisty, z ciekawą cierpką nutą. Na dodatek jest mocna, przy drugiej filiżance czuję że przyspiesza mi serce. 



Rozkoszujemy się chwilę tarasem, herbatą i mgłą, po czym postanawiam odwiedzić ubikację. Obsługa ogólnikami wyznacza kierunek, w którym mam szukać toalety znajdującej się gdzieś w głębi budynku. W ten sposób przymusowo zwiedzam hotel, który dla gości z zewnątrz pozostaje raczej niedostępny.

To jak przejść przez szafę z Narnii, tylko w drugą stronę. Trafiam z tarasu na werandę do przedpokoju na korytarz i do pokoju gościnnego. Fotele, masa wielkich foteli, kanapy, gęste wielkie dywany, pianina, trzy, na każdym kartka „proszę nie używać, w okolicy nikt nie potrafi nastroić”, zdjęcia w ramach, odręczne podziękowania z lat trzydziestych, że Sylwester był wspaniały, panie generale. Scenograficzne uderzenie jak łup obuchem. Płynę bezgłośnie po miękkich tkaninach. Ostrożnie naciskam klamkę w drzwiach do ubikacji. Klamkę! Coś czego nie widziałem od miesiąca, nie mówiąc o tym że jest to klamka złocona i z zawijasem. Gdy kręcę eleganckim kurkiem zdobionym w motyw kwiatowy rury trzęsą się i wyją. Boję się, że zaraz to wszystko się rozpadnie, że to tekturowa atrapa. W holu patrzę na wielkie drewniane schody i orientuję się jak wyglądam dopiero gdy przechodząca obsługa mało uprzejmie gapi się na moją elegancko rozdziawioną gębę. 

Świątynia jest wielobranżowa. Przede wszystkim jest tu budząca trwogę mała ciemna jaskinia, w której przebywa Śiwa. Podpisano go słowami „Durjay Ling”, czyli w luźno tłumacząc „Lord Śiwa o nieskończonym męstwie, który rządzi Himalajami.” Jest też szereg małych ołtarzy stricte buddyjskich, jako że znajdowała się tu świątynia wybudowana w XVIII przez lamę Dorje-Rinzinga, którą spalili Gurkhowie, ale potem odbudowali. 

Panuje tu nieco poważniejsza atmosfera niż w Gorce, czasem trzeba ściągać buty, a w niektórych częściach niemile widziani są niebuddyści. Kompleks jest jednak żywy, przechadzamy się w tłumie głównie hinduskich turystów, którzy zwiedzają w uduchowionych nastrojach. Jakaś rodzina prosi nas o wystąpienie na zdjęciu, co przyjmujemy ze zdziwieniem i proponujemy im to samo.


W lekkim zagubieniu cudzymi rytuałami religijnymi mamy czas przypatrzeć się dwóm mnichom buddyjskim, którzy w małej kapliczce z potężnym wizerunkiem Śiwy na ścianie modlą się do bliżej nieokreślonego świętego zwoju. Obok przechodzi rodzina z Izraela, charakterystyczna, bo z bardzo zaangażowanym ojcem buddystą, który nieustannie poucza swoje dzieci gdzie mają ściągnąć buty, a gdzie oddać hołd. Widząc mnichów, którzy właśnie skończyli się modlić i teraz wspólnie składają zwój stojąc pod wizerunkiem Śiwy, podchodzi do nich i pyta z gniewem w głosie czy to się nie kłóci – buddyjskie inkantacje w kapliczce poświęconej cudzym bogom. Starszy z mnichów odwraca się spokojnie do Izraelczyka, a z jego ust pada odpowiedź: „Na tym właśnie polega buddyzm. Nic się z niczym nie kłóci.” 

Turyści. Ich w restauracji Glenary's nie brakuje. Tylko w Katmandu widzieliśmy obrusy na stołach, prawdziwą kartę dań, prawdziwego kelnera i naprawdę zimne piwo w trzech różnych markach. Zamawiamy pełnoprawne danie i to z mięsem, chicken dupiazę (pisane dowolnie, ale raczej dopiaza) zapamiętane przez Maryś jeszcze z momentu jak mieszkała w Wolverhampton, głównie ze względu na swoją śmieszną nazwę, która prawdopodobnie oznacza po prostu podwójną ilość cebuli. Danie zjawia się po zwyczajowym pół godziny, ale kurczaka w nim niewiele, a jak już to łykowaty, zaś sos sami potrafimy zrobić lepszy. Za to Francuzi stolik obok wzięci tajemniczą atmosferą miasta zagajają co to za romantyczny akcent słyszą zza ucha. Nieco markotnieją, że nie rosyjski. Opowiadają nam za to o Kalkucie, strasząc, ale i zachęcając do wizyty.


Po kolejnym piwie spacer w tłumnym, ale cichym centrum turystycznym znanym jako Chowrasta jest już samą przyjemnością. Patrzymy na koce, rzeźby, figurki. Na hotele, pensjonaty restauracje. Kuce, psy i koty. Zapada zmierzch, robi się chłodno. Wracamy do naszego ceratowego schroniska. Nie musimy się spieszyć. Wiadomo, że zostaniemy tu dłużej.