13/04



„Przypomniało mi się jak mówiłeś, że nie śpi się w pokojach z krwią na ścianach. He, he, he.” Andrzej stoi w chmurze alkoholu i rechocze. Jest piąta rano, nie zmrużyliśmy oka. Komary, które pogryzły Marysię w twarz musiały w dzieciństwie oglądać „Człowieka Słonia”. Opuchlizna byłaby nawet zabawna, gdyby nie była przerażająca. Zwłaszcza że Teraj, bo tak nazywają tu południe Nepalu, jest regionem zagrożonym malarią.

„Nie wyglądasz aż tak źle” Tomek stara się być miły. „Nie obrażaj mnie. Przecież nie jestem Quasimodo.” odpowiada Marysia. Andrzej pożycza jej hydrokortyzon.

O szóstej rano Belahyia wygląda jak najważniejszy węzeł komunikacyjny całego Nepalu. Co pięć minut podjeżdża nowy autobus, a każdy przyozdobiony hinduistycznymi symbolami, obwieszony frędzlami i upaćkany pstrokatymi farbami, pełen ludzi i towarów. Najnowsze modele mają co najmniej piętnaście lat. Wszystkie, i stare i nowe, wyglądają na wielokrotnie demontowane, ponownie skręcane i spawane w domowych warunkach.

Do Pokhary o tej samej godzinie odjeżdżają dwa autobusy, jeden jedzie nizinami, drugi górami. Sprzedawca w kasie górską trasę nazywa „scenic route” i uśmiecha się zadziornie. Mamy słabość do głupich pomysłów, więc wszyscy zgadzają się na opcję widokową. Andrzejowi przypomina się, że gdy jechał tędy sześć lat wcześniej na ich oczach głaz wielkości ciężarówki zwalił się przed przednią szybę autobusu i nieomal zabił ich, a przy okazji zablokował drogę . Najdziwniejsze jednak wydawało mu się to, że znikąd zjawiło się piętnastu Nepalczyków wyposażonych w małe młoteczki. Obsiedli skałę, zaczęli stukać i w ciągu godziny usunęli zawalisko.

Nie odczuwam niepokoju przed podróżą. Jestem przemęczony, a komary zdeformowały mi małżonkę. Niech się dzieje co chce.

Jak zwykle liczni lokalsi pomagają nam zidentyfikować właściwy pojazd. Obsługa autobusu mocuje nasze plecaki do dachu i przykrywa je drelichem. Wsiadamy do środka, na biletach mamy wypisane siedzenia, na siedzeniach siedzą Nepalczycy.

Jesza patrzy na nich, oni patrzą na Jeszę. Jesza spokojnie odwraca się do Andrzeja i prosi, żeby przekazał jej bilety. Trzymając w ręku papierki łamaną angielszczyzną odzywa się do Nepalczyków. „Masz bilet? Jaki masz numer siedzenia? Nie masz biletu? To czemu tu siedzisz? To jest moje miejsce. Przesiadaj się.” Czterech Neplaczyków najpierw uśmiecha się durnie, ale zaraz pokornie i bez dyskusji przesiada się na inne siedzenia. Pani psycholog, tfu, pani podróżnik posiada zdumiewającą umiejętność perswazji.

Wieloosobowa obsługa autobusu odgrywa swoje role z pełnym oddaniem. Jest kierowca i do jego zadań należy kierowanie. Jest naganiacz i do jego zadań należy naganianie, czyli informowanie krzykiem nieczytatych tubylców o kierunku, w którym zmierza autobus. Zadaniem dodatkowym jest zbieranie opłat od nowych pasażerów. Jest fizyczny, który pakuje na dachu niezliczone toboły i pomaga upychać właścicieli tobołów w autobusie, a za pomocą uderzeń dłoni o karoserię pojazdu spełnia funkcję czujnika parkowania i sygnalizatora wczesnego hamowania. Jest również ruchoma grupa przypadkowych pomagierów, którzy wydają się angażować w obsługę podróży z nudów i czystej woli współdziałania.

Jedziemy nieciekawymi nizinami. Krajobraz jest zdewastowany przez ludzi, betonowe paskudne miasta zarastają pustkowia po wykarczowanych lasach. Wleczemy się przez kilka zaśmieconych dworców, zbierając jak największą liczbę pasażerów. Prawdziwa jazda zaczyna się dopiero w momencie gdy autobus jest już pełny po brzegi.

Świat zmienia się nagle. Wspinamy się serpentynami na czubek potężnej góry. Obok nas otwiera się przepaść na dnie której leżą gigantyczne skały. Rozpiętość poziomów jest obezwładniająca. Asfalt niknie wszędzie tam, gdzie ze skał cieknie woda. Autobus sypie żwirem na zakrętach, a fizyczny spokojnie obserwuje pojedyncze kamyki, które powolutku spadają na dno potężnych kanionów.

Autobus zarzuca i na każdym zakręcie wydaje się, że nasza przygoda kończy się właśnie tam, na dnie jakiejś nienazwanej himalajskiej doliny. Wieziemy toboły, torby, worki ryżu, butle z gazem. Wszystko telepie się i skrzypi, ale stękania pojazdu zagłusza nepalska muzyka rozrywkowa. Spokój z jakim przyjmujemy przeprawę przez śmiertelnie niebezpieczne serpentyny zastanawia, ale po chwili staje się zrozumiały. Jesteśmy w rękach Najlepszego Kierowcy Świata. Za każdym zakrętem czyha śmierć, ale Najlepszy Kierowca Świata o licu spokojnym jak tafla jeziora unieważnia ją pewnym ruchem rąk ściśniętych na kierownicy.


Przejeżdżamy przez pierwsze górskie wsie. Zmienia się wygląd Nepalczyków, ubrani są biedniej, ale bardziej kolorowo. Uderza fakt, że w większości są pogodni, wręcz rozbawieni. Cieszą się, że mogą do kogoś zagaić, że muzyka gra głośno, że jadą gdzieś i dzieje się coś.

Autobus służy również jako wóz pocztowy. Przesyłki pakowane są w małe szmaciane worki ściśnięte zalakowanym sznurkiem z doczepionym papierkiem, na którym widnieje adres. Fizyczny wyjmuje szmatki z wewnętrznego luku bagażowego, jest analfabetą więc daje je do przeczytania naganiaczowi, ten wyjawia mu adres odbiorcy, a fizyczny rzuca je pod progi domów, które mijamy.

Przerwa. Najlepszy Kierowca Świata wychodzi bez słowa, naganiacz krzyczy, że można jeść. Zatrzymujemy się we wsi u podnóża jednej z setek wielkich gór. W co drugim domu ktoś coś smaży, ale znów ogarnia nas nieśmiałość. Nie znamy potraw, które jedzą miejscowi, przerażają nas muchy, które chodzą po tym jedzeniu, odstręcza czarny tłuszcz, który z niego kapie. Znowu z pomocą przychodzi Jesza. Kupuje sobie samosy i demonstruje nam niczym zlęknionym zwierzętom: „Widzicie, skoro ja jem, to wy też możecie.”


Samosy. Pikantne duże pierogi wypchane ziemniakami smażone na głębokim tłuszczu. Zabijają głód natychmiast, nikt nie zjada więcej niż dwie. „Milk tea”, bo przestaje tu funkcjonować nazwa „czaj”, to garnek na ogniu, w którym gotuje się woda pół na pół z mlekiem z wrzuconą mieszanką herbaty i pikantnych ziół. Wywar wlewany jest do małych szklanek przez sitko. Im brudniejsze sitko tym smaczniejsza herbata. W trzy minuty wchłaniamy pieroga i herbatę. Szczęście.

Obserwuje nas Nepalczyk, który myje swoje suzuki. Pyta gdzie jedziemy, mówimy, że do Pokhary. Mówi, że Pokhara piękna, że warto, że kocha Pokharę. Że jest jeszcze Katmandu, ale Katmandu jest niewdzięczne, za duże, brudne, hałaśliwe. „Too much trouble”. Jest dumny ze swojego kraju, zadowolony, że może komuś o tym opowiedzieć. Pyta skąd jesteśmy, wie gdzie leży Polska i mówi, że postara się kiedyś nas odwiedzić. Wszyscy wiemy, że to mało prawdopodobne, bo wiza kosztuje majątek i trudno ją dostać, ale kiwamy głowami i z wdzięcznością przyjmujemy życzenia szczęścia w podróży.

Jedziemy. Naganiacz i fizyczny pakują do autobusu nadmiarową liczbę osób. Robi się duszno i hałaśliwie, wybucha mała kłótnia. Szósta godzina jazdy, Najlepszy Kierowca Świata pierwszy raz odwraca głowę przykrytą tradycyjnym dhaka topi. Jego spokojne oczy na moment wybuchają ogniem. Rzuca szybkim bluzgiem w kierunku pomagierów. Zapada cisza, a wraz z nią spokój. Najlepszy Kierowca Świata powoli odwraca się do drogi i już do końca podróży nie będzie musiał interweniować. Jedziemy dalej.

Autobus wyjeżdża na kolejną potężna górę i zjeżdża z niej prosto do Doliny Pokhary. Nagle zatrzymujemy się i do środka wchodzi Nepalczyk ubrany w drogie sportowe ciuchy. Patrzy na naszą grupę i pyta „Lakeside?” Andrzej mówi, ze owszem.

Opuszczamy autobus. Stoimy na skrzyżowaniu, ktoś przypina nasze bagaże do dachu małego maruti. Sportowiec mówi, że wszyscy do samochodu nie wejdziemy i ktoś musi jechać z nim na motorze. Pada na Tomka, który jest tym faktem szczerze rozbawiony.

Lakeside to turystyczna dzielnica Pokhary. Enklawa białych, którzy nie ruszają się poza jej granice, żeby nie musieć obcować z nepalskim syfem. Za to Nepalczycy chętnie idą na Lakeside dla szpanu. Ulica wygląda dokładnie jak Krupówki. W dniu naszego przyjazdu pełna jest policji, która goni z bambusowymi kijami za pijaną nepalską młodzieżą.

Sportowiec wiezie nas prosto do swojego hotelu. Po krótkiej wizycie w Indiach rodzi się uprzedzenie do łączonych uprzejmości, takich jak transport i hotel w jednym, ale dajemy mu szansę i trafiamy do bardzo porządnego Hotelu Tenzing-Hillary.

Prysznic, świeże ciuchy, Lakeside, alu gobhi i chicken dopiaza w knajpce Laughing Buddha. Mamy poczucie odniesionego sukcesu, który jeszcze przez chwilę nie daje nam spać. Znajdujemy Andrzeja, i razem przepłacamy za paskudne lokalne brandy i kilka piw. Brandy ma magiczną właściwość - każdy łyk smakuje inaczej. Żaden z tych smaków jej nie ratuje. Jesteśmy jedynymi białymi w knajpie, co jest dziwne. Nagle rozpoczyna się przedstawienie na scenie prowizorycznie ustawionej pod gołym niebem. Nepalskie dziewczęta wywijają nadgarstkami do playbacku z taniego bumboksa. Dwójka aktorów amatorów odgrywa scenkę gdzie wioskowy pijak zaleca się do młodej dziewki. Wszyscy życzą sobie szczęśliwego Nowego Roku. Dociera do nas skąd tu tyle pijanych lokalsów i goniących ich policjantów.

Lekko wstawieni i bardzo szczęśliwi walimy się jak kłody do czystego łóżka, z którego w dzień było widać wielką Machhapuchhare. Wtulam się w pachnąca pościel. Mówię coś jeszcze i zasypiam zanim zdążę dokończyć zdanie.